WYŚPIEWAĆ SIEBIE CAŁEGO I NAMALOWAĆ DUSZĘ SPEŁNIENIA

Rozmowa z wybitnym śpiewakiem tenorem i artystą malarzem Wiesławem Ochmanem

Zbigniew Kresowaty; Proszę wybaczyć, ale na użytek tej „rozmowy artystycznej” przytoczę najważniejsze aspekty i fazy Pańskich dokonań oraz najciekawsze strony życiorysu – reszta sama jakby wypłynie w dalszej części tego spotkania. A interesować mnie i czytelnika będzie przede wszystkim nie tylko godność Pańskiej sztuki śpiewaczej, po wielokroć nagrodzonej, ale i jej droga a także repertuar i Pańskie inne działania jak: plastyka oraz działalność charytatywna. Swoją – dziś już nazwaną przez krytykę Wielką, karierę rozpoczął Pan w maju 1960 roku w Operze Śląskiej w Bytomiu. Tutaj przygoda solisty trwała od drugiego roku studiów w krakowskiej Akademii Górniczo- Hutniczej, ponieważ miał Pan już za sobą wiele lekcji u znakomitego profesora Gustawa Serafina, a także uczestnictwo w zespole Pieśni i Tańca AGH oraz uczelnianym zespole „Krakus”. Natomiast już w roku 1958 pojawiły się pierwsze sukcesy solistyczne, czyli odebrał Pan pierwszą Nagrodę w Konkursie Polskiego Radia i „Echa Krakowa” pt. Szukamy młodych talentów” – a także doszło tu główne wyróżnienie podczas Ogólnopolskiego Przeglądu Studenckiego Zespołów Wokalnych, Instrumentalnych i Solistów. Wtedy w ślad za świetnymi recenzjami w mediach ówcześni krytycy muzyczni poczęli zadawać sobie i społeczności muzyczno-artystycznej pytanie; Czyżby przyszły Kiepura? – A dziś jest Pan czołowym tenorem świata, zna Pan całą czołówkę śpiewaczą, a nawet przyjaźni się z takimi jak z: Placido Domingo i Carrerasem, innymi… Dziś nawet reżyseruje Pan i jest w Radzie Programowej Opery Śląskiej – Jest jeszcze kilka innych funkcji, o czym powiemy w dalszej części. Wstępując wtedy na drogę śpiewaczą, idąc przed siebie uparcie i pracowicie, jak mówi nam Herbert „…idź odważnie po złote runo…” – dodałbym w Pana przypadku …wprost na Olimp śpiewaczy – sam z sobą całym.. i czy miał Pan u początku tej drogi w sobie takie maleńkie ważne zapytanie, być może długo towarzyszące – a może nawet do dziś: czy podołam dołączyć do grona, w tym czy dołączę lub przejdę po Kiepurze okrzykniętym wtedy dużo wcześniej mistrzem, piastującym tam na Olimpie ważną funkcję? – To metaforyczne zapytanie. Może zechce Pan zawrzeć swój prywatny stosunek do „Chłopca z Sosnowca” i być może ustawić się tutaj w roli zbyt niecodziennej do tak stawianego kontekstu – Czy, i jak, wtedy oraz jakie, światełko świeciło w tunelu drogi, gdzieś tam daleko? – jakie to było światełko? – czy Kiepura stał na tej drodze? – A może ktoś inny? – On zaczynał na Śląsku – Pan także w Państwowej Operze Śląskiej – podobny start(?), ale potem nastąpiło chyba rozwidlenie(?) – czy był to dla Pana idol, wzór, autorytet sprzyjający tym początkom lub stawiającym wielka poprzeczkę wzwyż?…a może inne autorytety i moce dopomogły? – Muza? – Bóg? – Czy można tutaj wprost zadać Panu pytanie o towarzysza życia, także tego prywatnego, lub nawet pytanie Boga? – a to ostatnie byłoby długie pytanie, a więc tylko dotykam godności sztuki, bo śpiewa Pan także tych „starych mistrzów”, nawet tych oratoryjnych, których śpiewa się w miejscach sakralnych – może i tutaj coś Pan jeszcze doda? – Bardzo proszę.

Wiesław Ochman: Sadzę, że ważnym elementem wszystkich zmagań myślowych dotyczących własnej osoby, a także rozważań na temat własnej drogi życiowej jest miejsce w
którym nam przyszło spędzić młodość w myśl zasady „czym skorupka za młodu”…itd. Jestem przekonany, że inaczej patrzy na swoje życie i na podsumowania swoich dokonań, ktoś którego młodość przebiegała wśród pałacowych wnętrz a inaczej ten którego domem była ulica. Nie znaczy to oczywiście że ten chłopak z ulicy jest pozbawiony szansy aby w przyszłości spacerować po pałacowych parkietach. Moja młodość upłynęła w pięknym otoczeniu na biednej warszawskiej Pradze, gdzie hrabiów było jak na lekarstwo za to różnych „elementów” pod dostatkiem. W pamięci pozostał mi jednak i dom trzypiętrowy, w którym mieszkaliśmy, i piękny ogród pełen dzikich róż pachnących najpiękniej na świecie, bzów kwitnących bielą i fioletem, akacji i kasztanów…Często wspominam właśnie ten ogród także dlatego, że był miejscem naszych zabaw i pierwszej lekcji życia. Lubiłem przeglądać książki zwracając szczególna uwagę na ilustracje. „Skarbczyk” autorstwa Jana Matejki z pięknymi reprodukcjami naszych królów i książąt był ulubioną książką oprócz bogato ilustrowanej baśni o siedmiu krukach i ich dzielnej siostrze. Później ważną lekturą było dla mnie „Serce” Edmondo de Amicisa. Od Matejki dowiedziałem się o tym, że na świecie jest coś takiego jak opera, gdzie ludzie pięknie śpiewają. Mama znała na pamięć prawie cały „Straszny Dwór” Moniuszki i często śpiewała bratu i mnie piękniejsze fragmenty. Mówiła też o Janie Kiepurze, który już wówczas był legendą. Usłyszałem Jego głos dopiero na studiach kiedy to władze, po tzw. „odwilży” odblokowały zakaz prezentacji jego dokonań wokalnych. Kiepura miał niezwykłą radość śpiewania i czułą publiczność. Był w moim przekonaniu w pewnym sensie prekursorem popowego wykonawstwa. Mam tutaj na myśli zainteresowanie tłumów występem artysty. To on pierwszy śpiewał z balkonów na dworcach, przy powitaniach, itd. On w szczególny sposób usunął barierę oddzielającą często artystę od publiczności. Kiepura niejako :”wszedł” w tłum dlatego publiczność odnosiła wrażenie, że jest on jednym z nich z tą różnicą, że ma wspaniały głos. W roku 1957 zapisałem się do Ogniska Muzycznego i rozpocząłem naukę śpiewu u prof. Gustawa Serafina, który mieszkał na ul. Pędzichów w Warszawie. To miejsce na następne lata stało się moim drugim domem. Profesor nie tylko nie brał ode mnie żadnych pieniędzy, ale wraz z żoną panią Ewą, która mi po lekcjach akompaniowała – dożywiali mnie. W pokoju bawił się młodziutki miły chłopczyk, obecnie wybitny organista i profesor Akademii Muzycznej w Warszawie – Józef Serafin. Do profesora na lekcję śpiewu przychodzili też znani aktorzy : Janusz Zakrzeński i Jerzy Zelnik… Po roku nauki wygrałem Konkurs „Echa Krakowa” i Polskiego Radia Pt. „Szukamy Młodych Talentów”, o którym Pan wspomniał. Poznałem wówczas Jerzego Parzyńskiego redaktora z „Echa Krakowa”, współtwórcy tego konkursu. Bacznie obserwował moją karierę wraz ze swoją mamą znaną z okresu przedwojennego śpiewaczką oraz zoną Teresą – muzykologiem z zawodu. Ich życzliwość, a także pozytywne relacje prasowe pana Jerzego na mój temat, kiedy pracowałem w Bytomiu, a później w Operze Krakowskiej, utwierdziły mnie w przekonaniu, że idę właściwą drogą. Mój profesor śpiewu Gustaw Serafin zawsze powtarzał, że nie należy nikogo naśladować w sztuce, bo zawsze będzie to albo nieudana kopia, albo zatracimy własne wartościowe cechy artystyczne, które naśladując gotowe wzorce nie będą się mogły samodzielnie rozwijać. Po konkursie w Szczecinie w 1958 roku redaktor pan Jan Kruszona z „Kuriera Szczecińskiego” zamieścił moje zdjęcie z tytułem „Czyżby przyszły Kiepura?”
– Po takim tytule, po powrocie do Krakowa , rzuciłem palenie papierosów. Zresztą po moim debiucie na scenie Opery Śląskiej jedna z gazet zatytułowała recenzję z tego przedstawienia
„Polski Caruso”. To są bardzo miłe rzeczy, i jak teraz po latach wiem bardzo ważne określenia dla młodego śpiewaka. Jan Kiepura budzi mój szacunek i podziw – skoro już pan tak pyta, ale nie był i nie jest moim idolem. Jest natomiast unikalnym śpiewakiem, którego zawsze chętnie słucham podobnie jak i innych wielkich artystów, których sztuka jest wyjątkowa i w sensie wokalnym ponadczasowa. Kiedyś w „Deutsche Oper” w Berlinie śpiewałem partię Alfreda w „Traviacie” G. Verdiego u boku Teresy Żylis – Gary. Za pulpitem stał jeden z najsłynniejszych dyrygentów nie tylko operowych: de Fabritis i zaszczycił mnie szeregiem komplementów porównując mnie do wielu sław. Sprawiło mi wtedy to wielką przyjemność, ale jednak duma narodowa kazała zapytać dlaczego nie wymienił Jana Kiepury. Spojrzał na mnie zdziwiony i powiedział : „ – Przecież to był aktor filmowy, który pięknie śpiewał…” – Oczywiście wyjaśniłem wtedy maestro de Fabritisowi znaczenie wokalistyki Kiepury, który istotnie nie śpiewał zbyt długo na scenach operowych ale podniósł do rangi wielkiej sztuki pieśń o charakterze popularnym. „Brunetki, blondynki” czy „Ninon” są tego doskonałymi przykładami. Podziwiam bez zastrzeżeń sztukę Enrica Caruso. Jest ze względu na barwę głosu i jego spiżowy charakter niedościgłym wzorem możliwości ludzkiego głosu, ale także i Maria del Monaco. Na pewno mój podziw, swoją sztuką, budzi wspaniały Franco Corelli. Śpiewał naprawdę nadzwyczajnie. Także i moi współcześnie działający ze mną koledzy : Pavarotti, Domingo, Carreras i kilku innych, dostarczają mi wiele przeżyć swoją sztuką. Mówię o tym, bo odzywa się tutaj moje dzieciństwo na Pradze warszawskiej. Wszyscy mieliśmy po równo, a najczęściej równo biednie. Stąd pewno bierze się we mnie brak zazdrości i raczej podziw dla cudzych osiągnięć, co zachęcało mnie np. do wytężonej pracy muzycznej pod kierunkiem prof. Marii Szłapak, prof. Sergiusza Nadgryzowskiego i prof. Jerzego Gaczka. Jeżeli już pan pyta o drogę – powiem, że nie była łatwa! – Musiałem przede wszystkim przecież opanować języki obce, szereg partii operowych o szerokim wachlarzu od Mozarta po Wagnera, a także szereg utworów oratoryjnych, bo takie są wymogi stawiane współczesnemu śpiewakowi operowemu. Wspomniałem tutaj nazwiska wybitnych śpiewaków nie bez kozery ponieważ po latach śpiewania doszedłem do wniosku, że oprócz działalności pedagoga w sferze techniki wokalnej, ktoś kto osiągnął sukcesy w tym zawodzie musi nosić w sobie te przysłowiową „iskrę Bożą”, aby móc porwać innych swoją sztuka. Myślę i wierzę, że istnieje jakaś sprawcza, lub jak inni chcą Bóg, ale przecież nie ten z obrazów dawnych mistrzów, tylko ten niewyobrażalny Absolut, który milcząco do nas przemawia i konstrukcją kosmosu i istnieniem praw fizyki podobno obowiązujących we wszechświecie i obdarzaniem talentami, a także takim a nie innym kolorem płatków dzikiej róży w moim młodzieńczym ogrodzie przy ulicy Ząbkowskiej 48 na warszawskiej Pradze, z której tak naprawdę jeszcze nie wyjechałem…

Z. K. – Tak! – to jest naprawdę ciężka droga, jak pisze i uzasadnia to np. krytyk Józef Kański w wydaniu „Mistrzowie sceny operowej” PWM Editio 1998 w te słowy: „Ciężka i pracowita wielce była droga, która chłopca z warszawskiej ulicy Ząbkowskiej zawieść miała aż na wielką scenę nowojorskiej metropolita Opera, a potem o mediolańskiej La Scali – szczyty marzeń każdego śpiewaka…” Tak! – ale dygresyjnie spytam: jakim sposobem znalazł się
Pan w Szczawnie Zdroju w Technikum Zdobnictwa Ceramicznego?- i kończąc je pięknie z wyróżnieniem, a później nastąpiły studia na AGH w Krakowie? – Co powiodło Pana w taki zakątek jak Szczawno? – czy nie czasem pewien pragmatyzm rodziców? w stosunku do całego przyszłego życia, na takie zabezpieczenie się w innym zawodzie? – Spotykamy się dziś, tj. 12 października, po Pańskim Koncercie wraz z zespołem kameralnym w Szczawnie Zdroju w Teatrze Zdrojowym Muzycznym im. Henryka Wieniawskiego, i widzę że wiele osób podchodzi, podaję ręce, zgaduje na per „ty” lub po imieniu do Pana…

W. O. : Wspomniałem już o swoich zainteresowaniach plastycznych, które towarzyszyły mi od dzieciństwa. Śpiew też, bo kiedy miałem cztery lata stawiano mnie na krześle i podobno z wielkim uczuciem wykonywałem przedwojenny przebój „Chryzantemy złociste”. Pamiętam, że po pierwszych nagraniach niezapomnianym Stefanem Rachoniem i Jego Orkiestrą polskiego Radia, spotkałem znajomego z naszego domu przy Ząbkowskiej, wiekowego już Pana, uściskał mnie i powiedział; „Wiesiu słyszałem Cię w radiu. Śpiewałeś pięknie, ale tak jak wtedy te „Chryzantemy…” – to chyba już nigdy Ci się nie uda!…” – Warszawa po wojnie była zburzona, transport był kłopotliwy i niebezpieczny. Obwieszone ludźmi tramwaje, prywatne samochody ciężarowe przewożące ludzi, to było nie lada wezwanie dla matek dbających o swoje dzieci. Niemal codziennie zdarzały się tragiczne wypadki. Tak więc moja chęć poznania tajników plastyki i pragmatyzm w ocenie sytuacji w Warszawie, gdzie przecież każdego dnia miałbym dojeżdżać do szkoły w tych niebezpiecznych warunkach, tak spowodowały że moja mama i moja wychowawczyni ze szkoły podstawowej pani Jadwiga Chwalińska – Bochonko zdecydowały, że powinienem pojechać do Bolkowa do szkoły o charakterze plastycznym. Miały rację! – Bolków był dla mnie wspaniałą szkołą życia. Miałem 13 lat, tęskniłem za domem, ale wszyscy byliśmy zżyci, a urok tego miasta nad którym górował Zamek Bolka I pozostał aż do dzisiaj w mojej pamięci. Boksowałem w „Spójni” Jawor w wadze papierowej, nie ze względu na wątpliwą przyjemność okładania nieznajomego chłopaka pięściami i otrzymywania w zamian podobnych oznak sportowej walki, ale z powodu dodatkowych racji żywności. Nie przepadałem za tym zajęciem, choć w szkole podstawowej zawsze stawałem w obronie koleżanek i kolegów. Umawialiśmy się po lekcjach na załatwienie porachunków w ruinach sąsiadującego ze szkołą budynku i nierzadko wracałem do domu poobijany ku utrapieniu mojej mamy. Bić się nie lubię i uważam tę czynność za echo pierwotnych zachowań dzikusów. Sądzę, że po to człowiek zna mowę – jeden z największych cudów życia, aby móc wszystko wyjaśniać i porozumiewać się, a używanie rąk i nóg do bijatyk zniża ludzi do tzw. bydlęcego poziomu. Co innego boks jako sport, w którym są reguły i zasady. Ring jednak jako miejsce nawet szlachetnych pojedynków na pięści nie budził mojego zachwytu nigdy. Przyznaję jednak, że Walii bokserskie oglądam i inne dziedziny sportu, także, bo fascynuje mnie brak logicznej reżyserii w zmaganiach zawodników. Oczywiście wiem, że jest taktyka, waleczność, odpowiedzialność przed
kibicami, ba! – nawet przed narodem i nagle drużyna, która do przerwy przegrywała 3:0 wygrywa mecz i to na wysokim szczeblu rozgrywek 4:3. Piłka nożna jest także pięknym sportem! – Notabene, i kiedy przeniesiono szkołę plastyczną o profilu ceramicznym do Szczawna Zdroju, znalazłem się tam razem z kolegami i tak tam powstała drużyna piłkarska.
Wybrano mnie kapitanem reprezentacji szkoły i to była pierwsza skromna, ale jednak lekcja „posiadania władzy”. W Szczawnie Zdroju chodziliśmy z internatu do szkoły w kolumnie „czwórkami’. Z okazji ważnych świat państwowych dostawaliśmy lepsze jedzenie, a na urodziny towarzysza Józefa Stalina przywódcy Kraju Rad – to już smakołyki. W Szczawnie poznałem całą wtedy panującą hipokryzję polityczną. Zmarł Stalin i wysłano mnie bodajże do komitetu powiatowego po czerwone wstążeczki z nadrukowanym profilem Stalina. Wszyscy mieliśmy je nosić w klapie. Człowiek, który mi je wręczał płakał co mnie okropnie zdziwiło bo dorosłych płaczących widziałem do tej pory jedynie w czasie wojny. Jednak w 1956 roku stwierdzono tzw. „kult jednostki” i ten sam szczerze płaczący działacz jeździł z odczytami po kraju szczerze informując „towarzyszy” o nadużyciach Stalina. Okres pobytu w Technikum Ceramicznym w Szczawnie Zdroju wspominam z rozrzewnieniem. Interesowałem się już wówczas twórczością Adama Mickiewicza. Powstało kółko zainteresowań życiem i twórczością Wieszcza. Wykonywałem planszę ukazującą jego podróże, recytowaliśmy Jego utwory. Próbowaliśmy wystawić jakąś sztukę o pracy, wojnie i rewolucji październikowej. Były próby, które bardzo lubiłem. Miałem już pewne doświadczenie sceniczne ponieważ w Bolkowie każda klasa, co pewien czas, była zobowiązana do przygotowania tzw. części artystycznej na sobotni „wieczorek” połączony z tańcami. Układaliśmy teksty i śpiewaliśmy piosenki, wówczas bardzo popularne – dziś prawie zapomniane. Czas płynął a po ukończeniu Technikum Ceramicznego w Szczawnie – Zdroju otrzymałem Dyplom Przewodnika Nauki i Pracy Społecznej i choć nie jestem dziś pewien czy ten dyplom miał taka właśnie nazwę, to na pewno miał znakomity wpływ na moja przyszłość ( tu się uśmiecha), bo zostałem przyjęty bez egzaminu wstępnego na jedną z najlepszych uczelni, a mianowicie na Akademię Górniczo – Hutniczą w Krakowie na Wydział Ceramiczny. W Krakowie na studiach poznałem moją przyszłą żonę rodowitą krakowiankę Krystynę Prus – Więckowską, która podobnie jak i ja występowała w Zespole Artystycznym AGH kierowanym przez Wiesława Białowąsa,. Dyplom otrzymałem w 1960 roku i ówczesny mój promotor prof. Tomasz Kuroś powiedział mi wówczas ; „ Panie Ochman niech Pan idzie do tej opery i spróbuje…” – I tak próbuję do dziś. ( tu się śmieje)

Z. K. – Podejmował Pan także własne autonomiczne decyzje artystyczne, nazwijmy je „wędrownicze”, w poszukiwaniu celu ostatecznego. Na czym taki wybór polega? – o ile on już jest. Na scenie Państwowej Opery Śląskiej w Bytomiu śpiewał Pan tylko 3 sezony, w tym wiele odpowiedzialnych partii m. In. Edgara w „Łucji z Lammermooru”, kontynuując dalszą naukę muzyki w prof. Marii Szałapak. Jesienią 1963 roku przeniósł się Pan do Teatru Operowego w Krakowie, a już rok później wrócił do rodzinnej Warszawy, gdzie otwierał swoje podwoje odbudowany z gruzów Teatr Wielki. To „świątynia sztuki”, mówię to celowo Świątynia, otwarta w listopadzie 1965 , która dała Panu na pewno punkt zwrotny w karierze – Bo tak na prawdę tutaj właśnie uzyskuje Pan wielki entuzjazm publiczności w roli Jontka, a tym samym pochwały krytyki, i co ważne i tego zagranicznego środowiska opiniotwórczego. W tym samym sezonie śpiewa Pan także, z wielkim powodzeniem, tytułową rolę w „Fauście”- a jak „Faust” w/g Goethego, to ocieranie się o sferę Boga, jakby go nie grać – czy to w teatrze operowym – muzycznym, czy scenicznym… To Faust posłał Pana na deski do
Berlina, wtedy Zachodniego, do słynnej Opery, gdzie w styczniu 1967 wykonuje Pan partię Turiddu na premierze „Rycerskości wieśniaczej”, żeby znaleźć się później w Monachium na Festiwalu Operowym śpiewając „w Trafiacie”, a w Hamburgu w „Tosce” we wrześniu 1967. A później posypały się, jak z rękawa boskiego, dalsze zaproszenia ze świata muzycznego. Może Pan dziś, z perspektywy czasu, już po swoim Jubileuszu 50 – lecia pracy twórczej, który trwał osiem dni a odbył się na Śląsku, zresztą nie tak dawno, wysnuć własne wewnętrzne dygresje to tych lat pracy twórczej najważniejszej, i powiedzieć więcej w największym metafizycznym doznaniu, „stawiania nóg” na tylu scenach, zostawiając te trwałe ślady na pierwszych progach do Góry Olimp, która przecież jest śliską taką szklaną górą…A wręcz czego potrzeba do takiej wspinaczki – oprócz talentu? – to byłaby raczej recepta(?) dla młodych talentów, gdzie pośród nich, co kilkadziesiąt lat, rodzi się właśnie ten jeden naznaczony „palcem boskim”.

W. O. : Do Opery Śląskiej zaangażował mnie znakomity wówczas dyrygent Włodzimierz Orficki. Na umowie o pracę istnieje, o dziwo! , data 1 maja 1960 roku. Czyli wziąłem się do roboty, jak się to wtedy wszem i wobec mówiło, zwłaszcza w święto „klasy robotniczej’ i nie żałuję! ( tu się mocno uśmiecha) – Opera Śląska dala mi na prawdę bardzo wiele. Tutaj nauczyłem się „chodzić” po scenie, tutaj kształciłem się muzycznie dzięki pani prof. Marii Szłapak. Przez trzy sezony iście opanowałem i zaśpiewałem bodajże 9 dużych partii operowych. To była swego rodzaju taka akademia operowa. Tutaj na Śląsku wystąpiłem po raz pierwszy na estradzie a mianowicie w Filharmonii Śląskiej pod batutą wielkiego mistrza jakim był Karol Stryja. A jeżeli chodzi o powód mej rozłąki z Operą Śląską w Bytomiu to był tzw. przyziemny ale życiowo ważny : czyli brak mieszkania. Po prostu znudziło mi się wtedy koczowanie w pokoju przejściowym w „kołchozie” operowym, tym bardziej, że już zamierzaliśmy się pobrać z Krystyną koleżanką ze studiów na AGH. Jeden sezon śpiewałem w Krakowie włączając do swego repertuaru partię Cavaradissiego w „Tosce” G. Pucciniego oraz „Młodego Króla” w operze „Hagith” K. Szymanowskiego. Wówczas szefem opery i operetki w Krakowie był Kazimierz Kord. Po roku byłem już w Warszawie, do której zaprosił mnie ówczesny dyrektor Opery Warszawskiej Bohdan Wodiczko. Tak więc, rok
1965 był niezwykle ważny w mej pracy artystycznej a także w życiu osobistym. W tym roku bowiem urodził się nasz syn Maciej, a także nastąpiło długo oczekiwanie, jak pan tutaj już zasugerował, otwarcie Teatru Wielkiego w Warszawie. Na urodziny naszej córki Małgosi czekaliśmy 7 lat. Podczas premier Teatru Wielkiego w Warszawie, na Jego otwarcie… śpiewałem partię Jontka w „Halce” Stanisława Moniuszki. Dyrygował Zdzisław Górzyński, któremu bardzo wiele zawdzięczam, reżyserował Bronisław Dąbrowski, a scenografię opracował prof. Andrzej Stopka, który uczył mnie jak zachowuje się góral, ciągle przy każdej okazji powtarzając : „…na pewno wyjedziesz za granicę – najlepiej do Wiednia” – Trzeba wiedzieć, że wówczas każdy wyjazd był szalenie skomplikowany, ale pan profesor niewiele się pomylił, bo zamiast do Wiednia udałem się do Berlina. Tam przedstawienie zebrało pochlebne recenzje zarówno w kraju jak i za granicami. Dostałem różne propozycje i zadebiutowałem w Deutzche Staatoper wówczas, w Berlinie Wschodnim, w partii Turiddu w „Rycerskości wieśniaczej” P. Mascagniego. Tam usłyszał mnie znany impresario Robert Schulz, który ogromnie pomógł mi w karierze. Był to na prawdę wyjątkowy człowiek na mej drodze. Jako impresario bardziej interesował się rozwojem młodych talentów niż własnymi zarobkami. Dzięki niemu zadebiutowałem także za tzw.„żelazną kurtyną” na słynnym festiwalu w Monachium, a następnie w Hamburgu, gdzie w „Tosce” Szarpią był legendarny już wtedy baryton Tito Gobi. Jeżeli chodzi o mój Jubileusz 50 lecia pracy artystycznej, to został on przygotowany bardzo starannie w Operze Śląskiej w Bytomiu oprócz wielkiej radości, gdyż nastraja to refleksyjnie. Odpowiadając na pana pytanie muszę stwierdzić, że nie ma żadnej złotej, magicznej, metody na zrobienie takiej czy innej kariery. Podstawowym elementem powodzenia śpiewaka w tym zawodzie jest głos. To jest niezastąpiony instrument i niezależnie od okresów przez jakie przechodziła opera i na pewno przechodzić będzie ; a więc, okres dyrygentów, reżyserów, którzy nie rozumieją libretta, bo nie znają języka, w którym jest ono napisane i reżyserują „ jak Bóg da”, następnie po przez zawodowych uzdrawiaczy spektakli operowych i różnego autoramentu szarlatanów i domorosłych znachorów sztuki operowej…Całą bazą każdego przedstawienia operowego jest śpiewak i jego głos. Wystarczy sobie wyobrazić „strajk” śpiewaków i co zostanie z przedstawienia operowego? – najwyżej tzw. numery orkiestrowe i akompaniament. Dlatego też zawsze budziło mój sprzeciw przedmiotowe traktowanie artystów śpiewaków przez reżyserów, którzy mogą być częściowo usprawiedliwieni ze swej niewiedzy na temat pracy opery, choć przecież jak się nie wie to się nie musi tego robić… i niektórych dyrygentów, którzy uważają śpiewaków za autorytety do wytwarzania dźwięków. Praca i ciągłe doskonalenie warsztatu zarówno wokalnego jak i aktorskiego, poszukiwanie nowych środków wyrazu we własnym głosie, dyscyplina i regularność w pracy, a także korzystanie z doświadczeń innych, ale nie ślepe naśladownictwo i jednak, co podkreślam – pokora! Wobec zawodu, który uznać można za jeden z najtrudniejszych w obszarze sztuki i na koniec: łut szczęścia oraz telefony do impresariów a także cierpliwość – to na pewno dodatkowe elementy, które nie gwarantują kariery, ale ja uprawdopodabniają.

Z. K. – Może zechce Pan głównie nawiązać do swych fascynacji co do cennych Pieśni neapolitańskich, sycylijskich? – W rozległym repertuarze Pana znajduje się szczególnie ważka pozycja partia śpiewacza Arriga w zapomnianej przez dłuższy czas operze Verdiego „Nieszpory Sycylijskie”, bo powtórzę, śpiewał ją Pan już w roku1969 w Hamburgu w teatrze, z którym wtedy na szereg sezonów związał się jakby stałą współpracą, potem w Paryżu a w roku 1975 tam właśnie tą partią zadebiutował i z wielkim sukcesem na scenie nowojorskiej Metropolita Opera, o czym wspominaliśmy. Dodam, że na tej słynnej scenie kreował Pan także rolę Leskiego w „Eugeniuszu Onieginie”, Dymitra Samozwańca w Borysie Godunowie” oraz w roku 1985 księcia Glicyna w „Chowańszczyźnie”- A trzy lata później wkroczył Pan na scenę mediolańską… Ale wracając do tych fascynacji neapolitańskich oraz wybrzeża południowo słonecznego, których jest bardzo wiele, udziela się to jak oglądam, w twórczości malarskiej. Powiem nawet zdecydowanie, że są to klimaty: łagodne, niezwykle melodyczne, o zaśpiewie i semantyce tamtejszych krajobrazów…słoneczne, kto wie czy nie melancholijne nawet. Opowiadał Pan na koncercie jak powstają te okienka plastyczne: pejzaże bardzo fascynujące a nawet intrygujące swoją odrębną kolorystyką, a także aksamitną fakturą metafizyczną, choć faktury zewnętrzne są czasem na Pańskich obrazach chropowate
– powstają w dość specyficzny sposób, trochę relaksacyjny, gdzie leżąc na podłodze w hotelu łamie Pan niejeden pędzel – To bardzo interesujący sposób odbierania sobie tych doznań. Może Pan to w powiązaniu z w/w kreacjami śpiewaczymi skomentować – doprawić? – gdyż Odbywają się liczne wystawy Pańskich dzieł, przy okazji koncertów i nie tylko, w różnych galeriach znanych nie tylko w Polsce – pamiętam wernisaż i atmosferę w galerii „SD” – Wilanów, u Pań Elżbiety Sawczak i Marii Dziopak i w innych autorskich.

W. O. : Jak już pan pytał o Arrigę – Powiem, że miała ta partia śpiewacza szczególne znaczenie w mej karierze. Oprócz Hamburga i Paryża debiutowałem tą partią w MET, gdzie przez kilka sezonów śpiewałem nie tylko „Nieszpory Sycylijskie”, ale oprócz wymienionych przez pana czyli „Eugeniusza Oniegina” i „Borysa Godunowa’ oraz „Chowańszczyzny”, także Turiddu w „Cavallerii Rusticana” i Borysa w operze Janaczka „Katia Kabanowa”. Pieśni Neapolitańskie mają jedną wspaniałą cechę. Myślę, że są to pieśni pisane nie tylko talentem, intelektem ale także sercem, że tak powiem, i często tęsknotą. Wiele z nich powstało w okresie wielkiej emigracji Włochów do USA. Mają one swój niepowtarzalny nastrój i są bardzo wokalne, co nie znaczy że łatwe do śpiewania. Często te pieśni niektórzy kompozytorzy dedykowali wspaniałym gwiazdom opery takim jak; Enroco Caruso czy Beniamino Gigli… Te pieśni były elementem mojej edukacji wokalnej ponieważ mój profesor śpiewu wspomniany Gustaw Serafin uważał, że właśnie one „otwierają” głos powodując jego prawidłową emisję, także poprzez śpiewność języka włoskiego. Wystarczy zaśpiewać : „baczność Stefanie, wszak się przyrzekło żyć w bezżennym stanie” – frazę Stefana z naszego „Strasznego Dworu” i zaraz potem „Caro mio ben, credami almen…” słowa słynnej pieśni, którą skomponował Giuseppe Giordani. I nie bez znaczenia jest fakt, że publiczność na całym świecie bardzo lubi te pieśni. Nie sądzę jednak aby można było znaleźć bezpośredni związek pomiędzy, już nawet nie śpiewem, ale muzyką i malarstwem. Oczywiście istnieje wspólnota werbalnych określeń, bo mówimy o pastelowych tonacjach, o malowaniu głosem, itd., ale poza chęcią stworzenia czegoś pomoże być wyrazem własnej wypowiedzi artystycznej – nie widzę związku między malarstwem i muzyką w sferze czysto materialnej lub formalnej. Widziałem kiedyś duże płótna zamalowane jednolitymi kolorami: pierwsze białym, drugie żółtym, trzecie kraplakiem, itd. Było ich dziewięć i nosiły tytuł „Symfonie Beethovena”. Nie jestem pewien czy ktoś znający ilość symfonii napisanych przez tego wielkiego klasyka wiedeńskiego odczytałby te płótna jako próbę malarskiego zmaterializowania muzyki. Niezwykle interesującym przedsięwzięciem na wysokim poziomie artystycznym okazał się cykl autorstwa Jerzego Dudy – Gracza „Chopinowi”, w którym to cyklu ten wybitny twórca przedstawił swoją wizję malarską wszystkich dzieł Fryderyka Chopina. Oczywiście mamy wiele dzieł malarskich, czy rzeźbiarskich związanych z muzyką, ale trudno byłoby udowadniać jakiś bezpośredni, poza tematycznym, związek. Taki związek istnieje raczej w sferze przeżyć duchowych, wrażeniowych… Łączy je także swoisty uniwersalizm wypowiedzi, który sprawia, że muzyka podobnie jak i malarstwo dociera do wszystkich, bo brak tu bariery językowej, a obydwie sztuki adresują swe przesłanie bezpośrednio do naszych zmysłów. Malarstwo jest w moim przekonaniu jedną z najbardziej osobistych twórczych wypowiedzi artystycznych… Malarz bowiem decyduje o wyborze tematu, formie w jaki sposób go przedstawi, decyduje o harmonii barw i walorze kolorystycznym, o rysunku, o ewentualnym natężeniu światłocieni, o tym jak potraktuje bryłę, itd. Następnie wystawia pozornie niemy przedmiot – obraz i albo on „zaczepi” widza na wernisażu, albo będzie sobie wisiał spokojnie „nie wadząc nikomu”. Uważam, że obraz wcale nie musi być doskonały, bo dla każdego oznacza takie określenie coś innego, ale musi zawierać coś autentycznego, coś tajemniczego co powoduje, że chce się na obraz spojrzeć powtórnie… W muzeach dziś wiszą setki obrazów, przechodzimy przed nimi i nagle przed jednym stajemy zachwyceni, podziwiając…no właśnie co? – Dla jednych będzie to rysunek, dla innych kolorystyka, jeszcze dla innych sam temat, albo abstrakcyjny inny sposób przedstawienia tematu… każdy ma prawo do własnej interpretacji tego co widzi, ale im mniej jest pytań i mniejsza jest przestrzeń wątpliwości między okiem widza a obszarem tym lepiej! – Nie mogę uciec całkowicie we własny świat wizji malarskiej mając przed sobą barokową urodę natury, ale wiem jednocześnie, że w naturze nie ma obrazów a są jedynie widoki, a obraz trzeba „zrobić”. I tu powstaje problem bo wszyscy wiedzą jak wyglądają drzewa, woda, pola, łąki, łany, zbóż, ale przecież nie sposób malować pojedynczych kłosów, czy listków na drzewie, aby zawiadomić widza że to buk, a to jest grab, itd. Moja wizja malarska to notacja wrażenia ze spotkania z tematem. Korzystam raczej z dobrodziejstwa plam barwnych i ich wzajemnych stosunków oddziaływań i sąsiedztwa niż z precyzji rysunku i doskonałości kompozycji. Maluję, kiedy już sobie coś ułożę w umyśle i w oku, spontanicznie szybko dążąc do zamierzonego efektu. Niestety rzadko udaje mi się osiągnąć to co wpierw zamierzyłem, i wówczas wracam na drogę spokojnych przemyśleń i kombinacji formalno – kolorystycznych, nie likwidując tego co już było na płótnie namalowane pośpiesznie… Stąd też na niektórych moich płótnach pojawiają się , jak pan to słusznie określił „chropowatości”, ponieważ nie pragnę ukrywać za szczelnie zamkniętymi drzwiami swojej kuchni malarskiej. Oczywiście te „chropowatości” pewnych obrazów są z góry założone. Zauważyłem, że na wernisażach widza nie interesuje to jak ów obraz został namalowany, ale jak „się podoba”. Potwierdza to moje przekonanie o tym, że ludzie odbierają sztukę poprzez emocje, wrażliwość, a mniej poprzez czysto intelektualną analizę pracy malarza. Natomiast w operze, w moim innym miejscu pracy artystycznej, mam gotowy materiał wokalny i tu od nas śpiewaków zależy czy uda nam się „zajrzeć pod nuty”, czy tylko będziemy je odtwarzać. Niestety reżyserzy rzadko przeprowadzają analizę psychologiczną postaci z góry zakładając, że w operze wszystko jest „papierowe”, sztuczne, a to nieprawda! – Zawsze we wszystkich partiach, od początku swojej pracy na scenie, szukałem zawsze klucza do zagrania danej partii. Tak było podczas debiutu w Operze Śląskiej jako Edgard w „Łucji z Łammermoor” czy Lyonem w „Marcie” Flotowa,
czy jako Maks w „Wolnym strzelcu”, albo Stefan w „Strasznym Dworze”. Starałem się aby te role były różne, podobnie jak nie powinno się śpiewać tą sama dynamiką i barwą wyznając miłość, i kłócąc się przed pojedynkiem z przeciwnikiem jak np. Don Jose w „Carmen” z Toreadorem.

Z. K. – Ja dodam do tego jeszcze kilka kreacji, powiedzmy, „nietypowych”, czyli tych podejmowanych przez niewielu tylko wybitnych artystów, takich jak: Idomenco, Narraboth, Arrio, Dymitr ,Glicyn, dodać też trzeba Lace w „Jenufie” Janarka ( Berlin Zachodni, Genewa,
czy San Francisko), Eryka w Wagnerowskim „Holendrze tułaczu” oraz wiosną w 1987 roku Heroda w „Salomie” R. Straussa w Houston w USA. Interesuje tu bardzo dobór repertuaru do siebie i do swej skali głosowo – osobowej, czy są to tylko zaproszenia, czy artysta musi się wciąż kreować, wchodzić sobą na deski, czasem dość przekornie wobec siebie. Jakie aspekty grają tu główną rolę ? – Powie Pan na pewno: ambicja i kreacja wewnętrzna poparta pracą,
ale interesuje mnie – nas, ta niepisana tajemnica Pańskiej kariery – bo co tu dużo mówić to jest kariera poparta dorobkiem i uznaniem, akceptacją…dzięki Pańskiemu takiemu a nie innemu sposobowi postępowania…wobec siebie. Czy zdradzi Pan jeszcze bardziej swoją kreatywność wewnętrzną?

W. O. – Zakres repertuaru wynika bardziej z możliwości wokalnych niż chęci. Większość śpiewaków pragnie śpiewać role pozytywnych bohaterów, najlepiej takich w którym kochają się główne bohaterki ( tu się śmieje). Są więc artyści którzy śpiewali przez całą karierę pięć oper i robili to znakomicie. W moim wypadku możliwości liryczno – dramatyczne głosu pozwalały mi bez zbytniego problemu przestawić się z wagnerowskiego Eryka w „Latającym Holendrze” w rolę mozartowskiego Don Ottavia w „Don Giovannim”. Oczywiście jest to poważne utrudnione dlatego, że np. bohaterowie oper verdiowskich mają wiele wspólnego – natomiast bohaterów oper wagnerowskich i mozartowskich więcej dzieli niż łączy i to pod każdym względem : zaczynając od muzyki, poprzez środki wokalnego wyrazu na psychice kończąc. Śpiewanie więc różnorodnego repertuaru jest na pewno ciekawsze, ale bez porównania trudniejsze. Jeśli dodać do tego udział w oratoriach, gdzie przeżycie wewnętrzne trzeba podporządkować dyscyplinie muzycznej, to wówczas możemy zacząć mówić o śpiewakach operowych i artystach operowych.

Z. K. : Przejdźmy zatem Panie Wiesławie dalej, jeżeli Pan pozwoli – No właśnie wspomniał Pan sam o oratoriach – To jakby osobna działalność muzyczna i dziedzina muzyki sakralnej – U Pana dokumentują to wydania płytowe oprócz tych innych bardzo licznych nagrań płytowych. Te także są bardzo liczne. Tu stwierdzić należy, że to właśnie Pan w Polsce posiada najbogatszy dyskograficzny dorobek pośród wszystkich śpiewaków polskich, zarówno współczesnych jak i tych z dawniejszej generacji. Może powie Pan tutaj o tych zainteresowaniach, które przecież jakby same wypłynęły z Pana wnętrza – na scenie mediolańskiej La Scali, gdzie notabene już przedtem brał Pan udział, uczestniczy Pan w wykonaniu Mszy C-dur Mozarta pod dyrekcją Claudio Abbado. I tutaj także ciśnie się pytanie o sacrum, o jego wymiar, zasięg wewnętrzny i merytoryczny ku dzisiejszym czasom. Przepraszam znów za to, trochę zbyt prostolinijne, zapytanie: Czy trzeba być w jakiś sposób związanym z „boskością”, z jej siłą i Absolutem a nawet być, choć trochę, „wierzącym” w Boga, żeby dobrze i szczerze uczestniczyć w takiej oratoryjnej działalności śpiewaczej? – Wciąż poszukuję, choćby do tej książki, środka leżącego gdzieś „między mitem a sacrum” – I radbym usłyszeć coś więcej o filozofii co do Pańskiej osobowości, jej zmysłowości a nawet mistyczności – a może nawet imaginacji(?), i co do zaplecza jakie Pana otacza w sensie domu i jego atmosfery i „miejsca na ziemi”…

W. O. : Poprawne, czy nawet znakomite, wykonanie muzyki sakralnej nie wymaga wiary, a raczej przekonania o tym, że ta muzyka jest przesłaniem pewnych szlachetnych myśli, prawd i nauk dotyczących życia czy postępowania człowieka wobec bliźnich. Znam śpiewaków – ateistów, którzy doskonale wykonywali msze i inne utwory sakralne i znam głęboko wierzących artystów, którzy te same utwory wykonywali dużo gorzej. Myślę, że wiara jest tak bardzo osobistym rozrachunkiem z własnym sumieniem i jest tak niezwykle prywatną „rozmową duszy z rozumem”, że nie widzę sposobu na przeniesienie swojej wiary na wykonanie np. „Requiem” Mozarta. Wynika to z tego, że większość wykonawców traktuje „Msze” „Requiem” oraz inne dzieła religijne jako utwory muzyczne. Utwory o specjalnym charakterze, ale niekoniecznie jako modlitwę. Nikt ze słuchaczy nie pyta o to czy ktoś z wykonawców jest wierzący czy też nie. Myślę, że każdy człowiek jest wierzącym bo nawet ateista wierzy w to że nie istnieje żadna siłą nadprzyrodzona, żaden Absolut… Natomiast ów problem wiary pojawia się w momencie tworzenia. Jestem pewien, że trudno byłoby ateiście stworzyć wrażliwy, pełen napięcia religijnego, utwór, choć biorąc pod uwagę możliwości ludzkiego talentu takiej możliwości wykluczyć nie można. Czy byłby to utwór „duchowo” mniej wartościowy? – Nie wiem! Ale wiem, że gdyby przed jego wykonaniem zawiadomić publiczność że utwór ten skomponował ateista, wysłuchano by go z mieszanymi uczuciami. Nie sądzę też aby wiara, czy niewiara, miały jakiś wpływ decydujący na jakość muzyczną dzieła. Natomiast na pewno człowiek wierzący, w tym wypadku wykonawca, być może lepiej wyartykułuje np. „Agnus Dei”, bo będzie świadomy głębokiego sensu tych słów. Oczywiście wykonując utwory sakralne należy się zastanowić nad pewnymi problemami wykonawczymi. Czy ma być to popis wokalny, czy też przekaz wokalny myśli kompozytora, który tworząc muzykę do znanych powszechnie tekstów „Ale Maria”, czy „Panis Angelicus” itd., chciał stworzyć dzieło sławiące sławę Boga, czy pragnął zademonstrować swój talent, którym czci Boga, czy też po prostu napisał utwór na zamówienie, lub też próbował zmierzyć swój talent kompozytorski z uniwersalnym tekstem chwalącym świętość wiary. Skoro już pan pyta o moje miejsce i jakby w stosunku do wykonywanych oratoriów – to odpowiem tak:
Ja wychowywałem się i żyję w otoczeniu katolickim i często obserwuję, że pojęcie wiary jest utożsamiane jedynie z niedzielną obecnością w kościele. Kłóci się to z moim pojęciem wiary, które podpowiada mi wręcz jak żyć w zgodzie z otoczeniem i ludźmi, jak im pomagać w takiej czy innej potrzebie, jak traktować niepowodzenia, jak patrzeć na bliźniego i jak akceptować jego obecność z jego wszystkimi wadami i zaletami, itd. Myślę natomiast, że Biblia uczy nie tylko wiary, ale postępowania w życiu według zasad w Niej zapisanych. Łatwiej wówczas znaleźć swoje miejsce w świecie i częściej można zrozumieć innych ludzi.

Z. K. – Zatem, Drogi Panie Wiesławie bardzo proszę, powiedzmy w tym miejscu o tej charytatywnej stronie Pańskich działań? – Wiem, że mówi Pan o tym raczej niechętnie. A przecież wszyscy wiemy, że od ponad 10 lat „urządza” Pan w Polonii w USA aukcje na cele dobroczynne, licytując obrazy współczesnych mistrzów. Co roku Polonia cała czeka na to wydarzenie i na Pana, w czym także pomaga żona Krystyna bardzo czynnie oraz jak wiem i syn Maciej także, który na stałe zamieszkuje w Stanach Zjednoczonych pracując w stacji nadawczej TV Discovery. – Może powie Pan na czym to polega od kuchni, chociaż w skrócie i może coś o ciekawych przygodach, i trudnościach, jakie towarzyszą czasem przy realizacji takich przedsięwzięć oraz o ludziach, którzy pomagają i rozumieją sam cel…

W. O. – To prawda! – Zawsze niezbyt chętnie przychodzi mi opowiadać i mówić o mej działalności charytatywnej, ponieważ uważam że jest to raczej rozmowa z własnym sumieniem niż działalność obliczona na promocję własnego nazwiska. I powiem jedynie to, że jestem wdzięczny artystkom malarkom i malarzom oraz rzeźbiarzom, że obdarzyli mnie swoim zaufaniem i ofiarowują na kolejne aukcje swój „dar serc” i talentów w postaci dzieł sztuki. W tym celu gromadząc ich prace przejeżdżam po Polsce około 6 tysięcy kilometrów. Przez około pół roku mamy w domu magazyn, co oczywiście wiąże się z pewnymi kłopotami. Katalog po polsku opracowuje nasz syn Maciej, tłumaczy tekst na język angielski… Cała nasza działalność jest charytatywna i dzięki temu unikamy poważnych kosztów. Następnie drukujemy katalog do aukcji, odprawiamy prace do USA i tam naszą sztafetę „ludzi dobrej woli” przejmuje pan Roman Dymski, a ja dojeżdżam z żoną i prowadzę aukcję… Zrobiliśmy dotychczas wiele z zebranych środków , m. innymi : wyremontowaliśmy Muzeum Adama Mickiewicza w Wilnie, wspomogliśmy hospicja, wyposażyliśmy w sprzęt audio – wizualny Operę Śląską, itd. , itd…. W roku 2008 aukcja będzie podzielona na dwie części. Pierwsza odbędzie się w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, druga w Konsulacie Generalnym RP w Nowym Jorku. Transportem prac z Nowego Jorku do Waszyngtonu zajmie się nasz syn Maciej z synową Dorotą. Staramy się aby nasza każda aukcja miała charakter wspólnego charytatywnego działania „ludzi dobrej woli”, którym los innych i naszej kultury nie jest obojętny.

Z. K. Jest Pan także osobą: pogodną, dowcipną, opowiadającą a nawet sypiącą anegdotami i humorem – Czy jest to także jakiś klucz do własnej sztuki, do jej powodzenia w całej kreacji osobowej? – Dziś, z perspektywy czasu, może zechce Pan coś o tym powiedzieć? – Pozwoli Pan, że poczynię tu taką małą dygresję odnośnie roli kwestii humoru co do ludzi twórczych – otóż nawet z pozoru człowiek artysta o czarnym charakterze, jak o Nim sadzono, jakim był Tadeusz Kantor – okazuje się, że lubił pokładać się ze śmiechu, czasem szyderczo nawet, o czym pisze w swej książce Krzysztof Miklaszewski pt. „Kantor od kuchni”, który spędził ze swoim mistrzem ponad 11 lat w codzienności zajęć, a także mój zacny współrozmówca w tym wydawnictwie…”rozmów artystycznych” – Czy humor jest jakimś antidotum na sztukę?
i czy jest potrzebny dla uprawiania dobrej sztuki? – Świat Sztuki dzisiejszej nie nastraja do tego a raczej zionie takim humorystycznym niepokojem (?) jak świat cały…śmieje się z wszystkiego (?) – Kto wie! – A może to bardzo prowokacyjne? – Sztuka ociera się o intelekt człowieka, czy rozwija wszelka wyobraźnię? – rzecz pozorna! – I ma duży wpływ i pewnie decydujące znaczenie mające wpływ na inne kreacje i osobowość człowieka, w tym i te jego techniczno – cybernetyczne, inne. Może Pan to jakoś skomentować, jeżeli chodzi o humor w tej dobrej sztuce? – Bardzo proszę.

W. O. : Poczucie humoru jest ważnym czynnikiem powodzenia w egzystencji pośród ludzi. Zauważyłem, że o wiele łatwiej i sensowniej pracuje się z ludźmi dla których humor nie jest żadnym tabu, niż z tymi którzy uśmiech uważają za wroga własnej osobowości i czynnik ujmujący im powagi. Mam bardzo pozytywny stosunek do ludzi i nigdy nie staram się ich oceniać, a raczej usprawiedliwiać ich postępowanie jeżeli stoi ono w sprzeczności z moim wyobrażeniem o prawidłowości ich działania. Potrafię się z siebie śmiać i uważam, że „nadęty” stosunek do własnej osoby szkodzi wielu artystom. Jestem przekonany że artystą jest się na scenie, na estradzie, ale przenoszenie „bycia artystą” w życie prywatne i społeczne musi być bardzo męczące dla wszystkich. Poza sceną ja jestem normalnym człowiekiem… Tak! – Otaczająca nas często tandeta artystyczna wysoko nosi głowę bo ma poparcie mediów dla których jedynym kryterium jest tzw. „poczytność” lub „oglądalność”… Współczesna cywilizacja wyzbyła się luksusu własnego myślenia i własnej oceny. Dziś podaje się to wszystko w ujednoliconej sieczce informując co to jest „cacy” a co „be”, i w którym miejscu należy się śmiać, a w którym nie należy…

Z. K. Zatem kontynuujmy proszę – Interesuje mnie Pański stosunek do obecnego świata. Czego potrzebuje lub nie potrzebuje dziś Świat? – Jeżeli idzie o sztukę – tyle chłamu, bylejakości, o czym Pan przed chwilą zaczął mówić oraz innych dziwnych imaginacji postmodernistyczno – konceptualistycznych zalewa nasze okna i wchodzi po chamsku do naszych domów…Telewizyjna kwadratowa głowa namawia – rozkazuje i wymądrza się i zapienia politykierstwem i cwaniactwem oraz chamstwem nie ucząc niczego jedynie siły zła, nie edukując, etc. Wszyscy na to patrzymy – robimy swoje, a ów świat się kręci – jak kręci

  • Co Pan sądzi o przyszłości tej naszej globalnej wioski kosmicznej? – Czy klasyka w wszelkich sztukach pozostanie autorytetem, gdy słowo, które od czasów awangardowego Teatru Wojtyły – Lolka, na dobre zaistniało w przestrzeni znów odlatuje w dal bezpowrotnie i traci znaczenie, idzie raczej w profanum… Może Pan jakoś ustosunkować się do tak stawianych, metaforycznie, kontekstów? – Bardzo Pana proszę… pytanie podobnych treści zadaję także moim innym Zacnym Zaproszonym Współrozmówcom do każdej „rozmowy artystycznej”.

W. O. : – A więc, kontynuując dalej ten wątek – dzisiejszy świat, który napisał pan tutaj świadomie przez dużą literę „S”, czyli świat cały i ogromny, to świat siły. Militarnej, finansowej, gospodarczej, giełdowej, ropodajnej, itd. Dominują ci którzy mają siłę, pobłażliwie traktując nieśmiałe próby zabrania głosu na temat świata i jego porządku, przez słabszych. To co dzieje się w niektórych obszarach Afryki jest na pewno hańbą współczesnej cywilizacji. Zresztą nie tylko Afryka jest wyrzutem sumienia państw rozwiniętych. Są inne rejony świata, w których jak wiemy cierpią ludzie z powodu wojen, biedy i dla uspokojenia naszych sumień organizuje się konferencje na temat pomocy, której organizacja często przewyższa koszty tej pomocy… Nie ulega wątpliwości, że osiągnięcia współczesnej techniki ułatwiły życie ludziom, ale czy polepszyły ich stan duchowy i intelektualny? – Dzisiaj niewielu ludzi opiniotwórczych, prezentuje publicznie własne zdanie. Częściej, aby nie być posądzonym o konserwatyzm, o logiczny krytycyzm wobec tandetnych zjawisk w sztuce, boi się przyznać, że obraz Chełmońskiego ma większą wartość artystyczną niż czarna kropka kapnięta na płótno przez „twórcę” wykreowanego przez media. Niestety obecnie panuje na świecie i w umysłach jego większości mieszkańców „Pan Pieniądz” – Nie ważne kim jesteś, ale ile masz. Wiele reklam bankowych daje do rozumienia, że jeżeli nie masz konta w ich banku to jesteś Nikt. Celem stało się posiadanie dużych pieniędzy lub pieniędzy w ogóle. Nie liczą się osiągnięcia nauki, sztuk, ale liczy się gaża piłkarza grającego za granicą. W różnych telewizjach królują nudne seriale z aktorstwem polegającym na robieniu min do kamer. Ale za to są to wielkie sławy, bo popularność stała się niemalże jedynym, choć z gruntu fałszywym, miernikiem poziomu artystycznego. Telewizja dyktuje sposoby zachowania, nakazuje kupowanie tych czy innych towarów, kreuje beztalencia w zależności od potrzeb rynku, itd. Ale przecież istnieje też ludzki niezależny umysł, i ja też czasem zastanawiam się dlaczego ci potencjalni „władcy ziemi” tak bezkrytycznie przyjmują to wszystko czym im się świeci w oczy z ekranu. Klasyka, o której pan nadmienia, choć mówi o postawach życiowych, o ważnych problemach i zachowaniach ludzkich przegrywa z serialem, bo źle przygotowany od dzieciństwa do rozumienia i obcowania z kulturą człowiek, jest bardziej zainteresowany, kto będzie kolejnym kochankiem jakiejś aktoreczki z serialu, niż losem mickiewiczowskiego Konrada…który także istnieje dziś. Oczywiście jest wciąż duża grupa ludzi dla których kultura ta wyższa jest na pewno potrzebna. Świadczą o tym wypełnione sale filharmonii, sale teatralne i coraz bardziej operowe. Komercjalizacja kultury będzie trwałą nadal, czasem z pożytkiem, czasem ze szkodą dla jej jakości. Internet daje wielkie możliwości” podglądania” świata i dzięki temu następuje coś co nazwałbym „równaniem do ogółu”. Artyści znają tzw. trędy i chcąc być na „fali” często rezygnują z własnych ambicji i talentów na korzyść tego krótkotrwałego zaistnienia w ogólnoświatowym wyścigu szczurów…

– Trudno im też się dziwić skoro właśnie „profanum” oferuje większe profity niezbędne dla ziemskiej egzystencji… „Sacrum” – jestem tego pewien, tkwi w większym lub ,mniejszym stopniu w każdym z nas i nawet ktoś kto tkwi po uszy w „profanum” ma chwilę, w której pyta sam siebie: co robię, po co i dla kogo? – Odpowiedź na te pytania będzie budzić refleksje, a refleksja także jest ważnym czynnikiem determinującym ludzkie działania… Ja na pewno jestem w sprawie przyszłości naszej globalnej wioski – optymistą. Czas, nieubłagany nasz weryfikator i naszych poczynań i tak pozamiata to co nie miało głębszego znaczenia w życiu człowieka, a było jedynie chwilowym zjawiskiem medialnym. Natomiast przetrwa to co wzbogaciło ludzka duszę i polepszyło jego fizyczną egzystencję zgodne z naturą.

12.10.2007 roku rozmawiał Zbigniew Kresowaty