rozmowa z astronomem i kierownikiem Planetarium we Fromborku, członkiem The Meteoritical Society i kolekcjonerem meteorytów Andrzejem S. Pilskim
Zbigniew Kresowaty:
– Jest Pan z zawodu astronomem, pełniącym funkcję kierownika Planetarium we Fromborku, mieście gdzie przechadzał się Mikołaj Kopernik… Jest Pan kolekcjonerem i badaczem skał pochodzących spoza Ziemi, czyli krótko mówiąc, meteorytów… Pańska książka pt. „Nieziemskie skarby” ukazała się w Warszawie 1999 roku i służy ona także jako bardzo dobry „Przewodnik poszukiwacza meteorytów”, co mówi podtytuł, i jest dedykowana Robertowi A. Haagowi, który zaraził Pana meteorytową pasją, i pewnie kłopotów nie było z tym, gdyż jako astronom spoglądający we wszechświat, przez „Trzecie oko”, niejednokrotnie chciał Pan dotknąć jakiejkolwiek planety, czy chociażby małego meteorytu, to drugie niebawem się ziściło… Dziś posiada Pan pokaźną już kolekcję odłamków z kosmosu czyli meteorytów, a może i całych jakichś okazów – czy tak? – i dlaczego, aż tak mocno, pasjonują one Pana jako kawałki planet, asteroidów, lub innych części z układu słonecznego. Skąd tak naprawdę taka pasja? – która wymaga niebywałej wiedzy o „spadkach” z nieba. Pan zajmował się głównie meteorytami spadającymi na polskie ziemie. Jeżeli nazywa Pan te znaleziska „skarbami” to można się tylko domyślać, że są to skarby naprawdę bezcenne… Co z wiedzy podstawowej należy wiedzieć, szukając meteorytów, lub je napotykając, jak je od siebie odróżniać i od zwykłych kamieni?
Andrzej S. Pilski:
Skąd pasja? – Nie wiem. Pewnie się z nią urodziłem. Nie chodzi o meteoryty. Pasjonuje mnie poznawanie otaczającego świata. A że akurat skoncentrowałem się na meteorytach? Coś trzeba było wybrać. Z natury nie lubię tłoku, rywalizacji. Meteorytami zajmował się w Polsce tylko Jerzy Pokrzywnicki. Po jego śmierci była to ziemia niczyja, do wzięcia. No to wziąłem.
Najpierw musiałem odkryć meteoryty dla siebie. Na studiach o nich nie uczono. Pokutowała wówczas teoria, że planetoidy między Marsem a Jowiszem, to resztki planety, która kiedyś tam krążyła i z jakiegoś powodu została rozbita na kawałki. Nawet w pracy magisterskiej zajmowałem się pewnymi konsekwencjami rozbicia tej planety. Meteoryty uważano wtedy za fragmenty tej planety, które spadły na Ziemię. Astronomowie przeważnie się nimi nie zajmowali, bo meteoryty, to kawałki skał, a od skał są geolodzy. Mój mistrz, doc. Maciej Bielicki, mawiał jednak, że astronom musi się znać na wszystkim. Miał świętą rację, bo ignorowanie meteorytów przez astronomów okazało się błędem. To geolodzy, badając meteoryty, odkryli, że nie było rozbitej planety, że planetoidy krążą między Marsem a Jowiszem od początku, i że w meteorytach zachowały się pierwotne minerały, z których powstała Ziemia i sąsiednie planety. W rezultacie historii Układu Słonecznego astronomowie musieli uczyć się od geologów. I nagle okazało się, że to moje zainteresowanie meteorytami prowadzi mnie do zupełnie nowego obrazu Układu Słonecznego. Poczułem się jakbym wygrał los na loterii.
Robert A. Haag nie tyle zaraził mnie meteorytową pasją, ile pokazał mi, że jest ona w moim zasięgu. Gdy pomagałem żonie, która też jest astronomem, przygotowywać wystawę o meteorach i meteorytach, zwróciliśmy się do polskich muzeów o wypożyczenie okazów meteorytów i spotkaliśmy się z odmową. Meteoryty były rzekomo zbyt cenne, by je wypożyczyć do naszego muzeum we Fromborku. I wtedy wpadłem na pomysł, by napisać do kilku amerykańskich dealerów z prośbą o ich materiały reklamowe. Bob Haag przysłał w odpowiedzi nie tylko bogato ilustrowany katalog, ale i fragment meteorytu Canyon Diablo. Był to podwójny szok: nie tylko miałem w ręku prawdziwy meteoryt, ale ukazał mi się inny świat ludzi zafascynowanych meteorytami, otwartych, życzliwych. Stopniowo zyskiwałem akceptację w tym świecie, co w końcu zaowocowało wybraniem mnie do zarządu International Meteorite Collectors Association.
Frombork kojarzy się głównie z Kopernikiem i mało kto wie, że jest on także na światowej liście kraterów meteorytowych. Na skraju Fromborka jest spore zagłębienie, na które zwrócił uwagę tutejszy miłośnik astronomii Władysław Michalunio. Dr Honorata Korpikiewicz wykazała, że zawartość pyłu meteorytowego w okolicy krateru jest wyraźnie wyższa od średniej i na tej podstawie wciągnięto krater do spisu. Uprzytomniłem sobie, że skoro jest krater, to na polach powinny leżeć meteoryty. Zacząłem się uczyć, jak mogą one wyglądać, jak je odróżnić od ziemskich kamieni. Zacząłem wędrować po polach i oglądać kamienie. Meteorytów tu nie znalazłem, ale napisałem książkę.
Z . K.: – Czy dziś o astronomii trzeba się ciągle uczyć? – Wszystko już odkryte… Może w tę kwestię wchodzą wpierw jakieś zainteresowania z lat dziecinno – młodzieńczych, kiedy to wtedy, a nawet na pewno, kształtuje się wyobraźnia człowieka, a później idą szkoły i dalsze wtajemniczenia z wiedzy nabytej z półek? – Może zechce Pan to jakoś ująć na podstawie własnego, życia i doświadczenia? – Interesować mnie będzie, w tej naszej rozmowie także, Pańska pasja, która też jest jakąś własną drogą metafizyczno – duchową w kierunku ponad kosmicznym – A zatem drogą idącą bliżej Boga. Interesować mnie będzie w dalszej części, co także Pan myśli – i twierdzi, o tej szerokiej i wielkiej sile nadprzyrodzonej, jako astronoma. Jak patrzeć na ten portret, ale to zostawmy na później… Dlatego proszę mi wybaczyć, że będę zadawał Panu, pośród mych innych pytań piętrowych, złożonych, trochę na wzór warstw sfery i atmosfery ziemskiej, i nie tylko, pytania trochę takie z odpowiedziami, bo czasem będą to wprost metaforyczne sugestie z pogranicza artystycznego i fantastyki, być może prowokujące do rozmowy szerszej w tle filozoficzno – metafizycznym, gdyż dzięki Panu wybrać się możemy śmiało w podróż pozaziemską, jakby pod okno Boga…
A. S. P. –
– O, nie. Jeśli wierzymy w Boga, to uwierzmy w to, co nam przekazał poprzez Biblię: „Królestwo moje nie jest z tego świata”. Wyruszając w kosmos nie zbliżymy się do Boga. Jego musimy szukać wśród nas: „Gdzie dwóch lub trzech zgromadzi się w imię moje, tam ja jestem pośród nich.” – Astronomia uczy, że niebo nie istnieje, że to co nazywamy niebem, to tylko światło rozproszone na cząstkach powietrza. Astronauci widzą to na własne oczy: kosmos jest czarny, a niebieskie niebo, to tylko cienka warstewka otaczająca naszą planetę.
Dlaczego więc modlimy się „Ojcze nasz, któryś jest w niebie… ”? To tylko niedoskonałość naszego języka. Jedną nazwą określamy dwie różne rzeczy.
Astronomia uczy pokory. Nie jesteśmy w centrum świata i nie jesteśmy jego panami. Każdy z nas jest tylko czasowo pasażerem statku kosmicznego o nazwie „Ziemia”, krążącego wokół Słońca stanowiącego źródło energii, pędzącego ze Słońcem wokół środka Galaktyki i razem z Galaktyką lecącego w głębiny kosmosu. Jednocześnie dowiadujemy się jednak, że cały ten świat pracował na nasze istnienie. Składamy się z pierwiastków chemicznych, które powstały dawno temu w gwiazdach, których już nie ma. Z tej materii powstało Słońce i planety i, po burzliwym początkowym okresie, w końcu na trzeciej od Słońca planecie powstało życie. Astronomii wciąż trzeba się uczyć. Wiedza, którą zdobyłem na studiach, jest już tylko historią astronomii. Tego, co wiem teraz o Układzie Słonecznym, musiałem nauczyć się już po studiach. Meteoryty bardzo mi w tym pomogły. Meteoryty uczą także, że nie można zamykać się w wybranej wąskiej specjalizacji. Szybki rozwój wiedzy o Układzie Słonecznym stał się możliwy, gdy zaczęli ze sobą ściśle współpracować geolodzy, astrofizycy, kosmochemicy, mechanicy nieba, a ostatnio astrobiolodzy ; gdy rozwinęły się badania przy pomocy sond kosmicznych. Istotną rolę w organizowaniu tej współpracy odegrało Towarzystwo Meteorytyczne, czyli Meteoritical Society, założone w roku 1933 przez biologa i astronoma, których wtedy wielu uważało za dziwaków. Dziś jest to wiodące towarzystwo naukowe, a wydawane przezeń czasopismo Meteoritics and Planetary Science ma bardzo wysoką pozycję wśród czasopism naukowych.
Z . K.: Zaczął Pan jak się okazuje z dużej wysokości – dziękuję za zawarcie Pańskiego stosunku co do Naszego Stwórcy i znajomość praw Biblii i dziejów ludzkich… i zarazem zacytowanie św. Augustyna, który właśnie mówi: „Ziemia jest twoim okrętem a nie siedzibą” – Zacznijmy, w dalszej części, od tego co daje Bóg a raczej częstuje nas odłamkami z niebios- przejdźmy zatem do meteorytów – Mamy dwa ich rodzaje meteorytów, które spadają na Ziemię, w wyniku zderzeń w atmosferze z przelatujących komet, asteroid, lub innych oderwanych od poszczególnych planet wielkich kawałków materii, bo bywają i takie, które mają objętość, lub rozpiętość 33×13 kilometrów, jak planetoida nazwana Eros, która przeleciała, jak pamiętam 22 mln. km. od Ziemi, wiele lat wstecz – a którą w międzyczasie zdążono przebadać w locie – Tam w kosmosie trwa Wielki Ruch – taka ciągła erupcja? –Jak powszechnie wiadomo mamy dwa rodzaje meteorytów: kamienne i żelazne, a te ostatnie są cięższe od kamiennych i można je rozróżnić, od zwykłych kamieni tym, że przyciągają zwykły kawałek magnesu jakim czasem bawią się dzieci. Te najbardziej spektakularne spadki meteorytów na ziemie polskie, od tych najdawniejszych po ostatnie, sprzed kilku lat, opisał Pan w swej książce, o której wspomniałem w pierwszej części wstępu. Może Pan i o tym wspomni?
A. S. P. –
Meteoryty żelazne od kamiennych potrafi odróżnić każdy, ale taki podział ułatwia tylko życie kolekcjonerom, natomiast niewiele mówi o pochodzeniu meteorytów. Miał on sens, gdy sądzono, że meteoryty są kawałkami jednej rozbitej planety. Wtedy meteoryty kamienne pochodziłyby z płaszcza i skorupy otaczających żelazne jądro, z którego pochodziłyby meteoryty żelazne. Okazało się, że jest to prawdą tylko w odniesieniu do niewielkiej grupy meteorytów. Dlatego dużo ciekawszy jest podział meteorytów na chondryty i achondryty. Te pierwsze zlepione są z kamiennych kuleczek – chondr, między którymi zawsze są ziarna metalu i siarczku żelaza. Łatwo je rozpoznać, bo takich kamieni na Ziemi nie ma. Jeśli je spotkamy, to musiały spaść z nieba. Przyciągają magnes, bo mają okruchy żelaza, ale są meteorytami kamiennymi. Najbardziej znany deszcz takich kamyków spadł na wioski koło Pułtuska 30 stycznia 1868 roku. Ostatni taki kamień spadł w Polsce 25 sierpnia 1994 roku na pole we wsi Baszkówka niedaleko Warszawy.
Achondryty nie mają chondr i są bardziej podobne do ziemskich kamieni. Dlatego trudno je rozpoznać, chyba że zawierają metaliczne żelazo z niklem. Najłatwiej rozpoznać meteoryty całkowicie żelazne, albo żelazno-kamienne, chociaż w tym przypadku kłopoty sprawiają rozmaite odpady po ludzkiej działalności: żużle, szlaki, złom, wyrzucane w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach.
Meteoryty spadają wszędzie i warto się rozglądać idąc na spacer. Pomocny jest nieduży magnesik na nitce, co może niektórym kojarzyć się z wahadełkiem różdżkarza. Dlatego na nitce, że wtedy widzimy reakcję nawet na słabe przyciąganie. Niestety magnes przyciągają nie tylko ziarenka metalu w meteorytach, ale i ziarenka magnetytu w ziemskich bazaltach. Trzeba więc odciąć kawałek podejrzanego kamienia, by zobaczyć jego strukturę.
Znalezienie meteorytu to jak wygranie na loterii, ale najpierw trzeba kupić los, czyli zdobyć wiedzę, by nie przeoczyć uśmiechu losu. Niedawno znaleziono spory meteoryt w Szkocji. Leżał pod płotem, najwidoczniej wyrzucony z ogrodu, jako przeszkadzający kamień. Ktoś więc wcześniej przegapił swój szczęśliwy los.
W kosmosie istotnie trwa ciągły ruch: wokół Słońca krążą planety duże i małe. Te małe stłoczone są przeważnie w pasie między orbitami Marsa i Jowisza i w tym tłoku dochodzi do zderzeń. Kawałki rozbitych planetek wylatują z pasa i przecinają drogi dużych planet zderzając się w końcu z nimi. Dlatego powierzchnie wielu planet i księżyców poznaczone są kraterami. Na szczęście dla nas okres intensywnych zderzeń dawno już minął i prawdopodobieństwo, że spadnie na nas duży kawał małej planety, jest niezwykle małe, ale niestety większe od zera. Przekonaliśmy się o tym dobitnie obserwując w roku 1994 zderzenie komety z Jowiszem.
Z. K. – A więc Pułtusk dlatego jest tak znany juz od 1868 roku?! – czasem nawet żartuje się pytając kogoś nieznanego: „skąd pan pochodzisz, panie!? – A delikwent odpowiada: „z Pułtuska” – i się śmieje, bo spadł jakby z nieba , nagle, nieoczekiwanie, etc… Zatem, pozostańmy wśród tych „nieziemskich skarbów” spadających wciąż, jak Pan to nazywa z „jasnego nieba” – Ale chciałbym Pana także pytać, jak to już oznajmiłem, we wstępie do tego naszego nieziemskiego spotkania, o inne rzeczy z kosmosu naszej galaktyki… A takie, czy inne, wiadomości musi Pan mieć jako astronom – a mianowicie – Istnieje tzw. supermasywna „( piszę to celowo w takiej zbitce słownej) czarna dziura”- którą tak nazwali naukowcy, a którą badano, i snuto na jej temat, zresztą na wiele sposobów, że jest tak wszechmocnie czynna i agresywna, która non-stop pożera naszą „drogę mleczną” – Co to oznacza dla naszej galaktyki, można się domyślać – Jakie jest miejsce, gdzie jest miejsce naszego czasu – i jakiego czasu? – Czy co innego tu jeszcze wchodzi w rachubę a jeżeli nasz czas – On kiedyś minie? – Ludzkość ziemską czeka, już wiemy, apokaliptyczna przyszłość… Ale to przecież nie los! – Znajdujemy się między dwoma epokami kosmicznymi: narodzin i śmierci gwiazd – Może Pan to jakoś scharakteryzować w stosunku do naszej myśli, do wyobraźni, która het sięga, a mówimy, że sięga do Boga? – Czy sięgając w tak apokaliptyczny kosmos można, jakoś filozoficznie, odnieść się tutaj do tego wszystkiego, żeby otrzymać jakąś nadzieję na byt i rozwój naszej materii fizycznej i duchowej – Gdzie i czym jest ta nasza myśl w tym momencie?! – Czym jest ta „czarna dziura”- dlaczego czarna?! – Przepraszam za taki natłok podpytań tego typu, ale one bardzo blisko siebie stają w rzędzie… Czerń się kojarzy raczej źle, to wielki zapisany doszczętnie mrok – I jak się wyraża o czarnej kartce papieru wybitny artysta podróżnik i badacz, ale i poeta-artysta grafik, profesor Andrzej Strumiłło – czerń jest wypełniona wszystkimi znakami – biel oczekuje na takie znaki…
A. S. P.:
Każdy z nas istnieje między narodzinami a śmiercią. Ponieważ jestem już bliżej śmierci niż narodzin, jakoś trudno mi martwić się, że za jakieś cztery miliardy lat ludzkość może przestać istnieć, bo zmieni się nasze Słońce. I tak mamy zapewnienie od Boga, że koniec świata nastąpi ; nie znamy tylko dnia ani godziny. Biblijny opis końca świata pasuje raczej do zderzenia z małą planetą, co może nastąpić dużo wcześniej niż za cztery miliardy lat. Najmniej przeraża mnie „czarna dziura”, bo w tym przypadku nie taki diabeł straszny, jak go malują. Czarna dziura, raczej czarny dół, to obrazowe przedstawienie grawitacji nie do pokonania. Nawet światło nie może się stamtąd wydostać i dlatego dziura jest czarna. W dół, czy do dziury, można wpaść, ale wystarczy się nie zbliżać, to się nie wpadnie. Jeśli zbliżymy się jednak tam, gdzie ściany dołu są zbyt strome, to wpadnięcie stanie się nieuchronne. Jesteśmy tak daleko od środka Galaktyki, że czarna dziura nic nam nie zrobi. Poza tym na grawitację jest sposób. Przecież Słońce nieustannie przyciąga naszą Ziemię, co prawda nie tak mocno, jak czarna dziura, ale wystarczająco silnie, by Ziemia spadła na Słońce. Dlaczego więc nie spadamy? – Bo latamy. Nasza planeta krąży wokół Słońca tak szybko, że ani nie spada, ani nie odlatuje. Gdyby coś nas przyhamowało, to byśmy na pewno spadli.
Z. K. O przewidywaniu przyszłości można powiedzieć bardzo wiele, jak to robią artyści i filozofowie, astrolodzy i teologowie, ale okazuje się, że jest to w ostatecznym rachunku naprawdę jest to bardzo mało, bo tylko nadzieja, gdyż wszystko idzie ku apokalipsie – tak czy inaczej! – Ale jest tylko wiedza… Nic nie da się zatrzymać w kosmosie, przesterować, zmienić… Tym niemniej, bardzo proszę Pana o odpowiedzi z nadzieją, i w kontekście myśli i intuicji Stwórcy wszechświata bardzo rozproszonego, także w naszej wyobraźni – Przyszłość? – Czy wolno nam, czy warto o nią pytać? – walczyć umysłowo o to ,żeby nie była jedną wielką apokalipsą? – Jest kosmos i jego układ, powiązany z wielką, jak Pan to określił, grawitacją… Słońce, jako nasza największa gwiazda spełniła już swoje ogromne zadanie, i jeszcze ma wiele do zrobienia. Ale jak już wiadomo, bodaj za pięć miliardów lat, słońce wejdzie w konwulsje, będzie ogromnieć i sięgać będzie kolejno planet swego układu, będzie je zajmować i wciągać – nastąpi swego rodzaju efekt domina w galaktyce – I co jeszcze tu mówią naukowcy: – być może, że budowa skorupy ziemskiej, wokół innej zastępczej gwiazdy, może pozwolić – ( może! – a nie musi ) przeżyć jakimś organizmom ziemskim (na pewno wysoce zmutowanym) ,w chwili śmierci słońca już za kilka miliardów lat – Powstanie wówczas tzw. „biały karzeł” z korzeniami miliardów impulsów elektrycznych, właśnie wtedy, gdy słońce zbliży się swą wielkością, co nie znaczy z większą temperaturą, bo wiedzmy o tym, że będzie już wysoce wypalone dogorywać, zbliży się średnicą i objętością,
jak wspomniałem, do swych pierwszych planet, czyli: Merkurego, Venus, Ziemi, itd… Ja nie chciałbym powtarzać, za powiedzeniem geniuszy naukowych i odkrywców tego świata: „wiem, że nic nie wiem” – i myślę, że Pan też tego nie zrobi, ale interesujące jest to z punktu widzenia natury, dla nas którzyśmy teraz przecież jako homo – homini, w swej drodze ewolucji, po homo – wiator i homo – faber, stając się stopniowo świadomi bytu, otrzymali od tej ekspansywnej natury, coraz większą wiedzę… Co powinno sugerować, że jest i tutaj w naszym kosmosie wiele do uratowania – Trzeba tylko o to jakoś zadbać, a co teraz z tym problemem robić? – kiedy naukowcy biją na alarmy, a np. Amerykanie nie chcą likwidować żadnej produkcji szkodliwej, np. lodówek wydzielających freon do atmosfery Ziemi, i że trwa np. systematyczna wycinka płuc Ziemi nad naturą Amazonii – Tych przykładów można tu mnożyć… Czy nie jest tak, że to właśnie równolegle trzeba by używać jakiej duchowej wiedzy, żeby to równocześnie i równolegle jakoś poprowadzić ku efektowi tej wielkiej nadziei? – Jak wpływać na to, żeby uniknąć apokalipsy? – Tworzyć jakieś Centrum Ekologiczne? – Jakiś ONZ Ekologii Świata? – Przepraszam, że być może banalnie, lub prowokacyjnie pytam, i aż tak daleko idę z myślą, na takie mega – pytanie, a raczej sugestię do dalszych rozważań – Bo też uważam, że meteoryt w ręce to nie tylko jakaś cząsteczka, ale coś co mówi nam szerzej o sobie, o ruchu wokół nas… Może Panu patrzącemu w kosmos jest łatwiej na takie pytania odpowiedzieć, czy jest jeszcze jakiś czas na takie wielkie zastanowienie się, i przedsięwzięcie? – czy lepiej jakoś „robić swoje” i pozostawić wszystko losowi, a najlepiej Bogu i milczeć?
A. S. P. –
Jestem astronomem, co oznacza, że nauczyłem się czegoś o budowie całego wszechświata, a w szczególności Układu Słonecznego, w czym się specjalizuję. Nawet w mojej specjalności jestem daleki od przeceniania swojej wiedzy, a w innych dziedzinach jestem po prostu laikiem. Nie czuję się więc upoważniony do roztrząsania problemów filozoficznych. Widzę tylko, że wszystko we wszechświecie zaczyna istnieć, istnieje i przestaje istnieć; rodzi się, żyje i umiera. Nie widzę więc powodu, dla którego ludzkość miałaby istnieć wiecznie. Bóg obiecał wprawdzie życie wieczne tym, którzy w Niego uwierzą, ale przecież nie na tym świecie. Myślę, że troszcząc się o ekologię możemy zrobić tylko tyle, ile mogą zrobić lekarze troszcząc się o nasze zdrowie: mogą przedłużyć nasze życie, uczynić je lepszym, ale przecież nie uchronią nas od śmierci. Pozostając przy tym porównaniu pamiętajmy, że lekarze są tylko ludźmi, ich wiedza jest ograniczona, mogą się mylić jak każdy człowiek i bywa, że w najlepszej wierze szkodzą pacjentowi zamiast pomóc. W przypadku ekologii działa wielu znachorów, którzy myślą, że najlepsze intencje mogą zastąpić niedostatek wiedzy i w rezultacie niejednokrotnie ich działania przynoszą więcej szkody niż pożytku.
Myślę, że próbując przewidywać przyszłość warto przypomnieć sobie nasze przewidywania, gdy Jan Pietrzak zaczynał śpiewać „za trzydzieści parę lat”. Kto wtedy wyobrażał sobie, jaką rolę za trzydzieści parę lat będą odgrywały komputery, internet i telefonia komórkowa? Generalnie przyszłość jest słabo przewidywalna i większość przewidywań jest w gruncie rzeczy pobożnymi życzeniami. Pewne rzeczy możemy przewidywać łatwiej i lepiej, jak na przykład zaćmienia Słońca za sto czy dwieście lat, a inne gorzej, jak na przykład pogodę we Fromborku za tydzień. Czy ktoś przewidywał, że we Fromborku wystąpi trzęsienie ziemi? A jednak się zdarzyło. Może więc warto powtarzać „wiem, że nic nie wiem”?
Jeśli chodzi o astronomię, to realnym zagrożeniem jest zderzenie z kawałkiem małej planety, co wcześniej czy później pewnie nastąpi. Ludzie już o tym myślą. Stworzono programy obserwacji, których celem jest wyszukiwanie obiektów mogących stanowić zagrożenie dla Ziemi. Stąd wiemy, że w roku 2029 mała planeta przeleci tak blisko Ziemi, że będzie ją widać gołym okiem, i jest jedna szansa na 6500, że w roku 2036 uderzy w naszą planetę, co w praktyce oznacza, że jest to mało prawdopodobne, ale nie można tego wykluczyć. Naukowcy szukają już sposobów zmiany orbity obiektu zagrażającego Ziemi. Gdy obiekt będzie blisko Ziemi, pozostanie nam tylko modlitwa, ale jeśli wyśledzimy obiekt dostatecznie wcześnie, to wystarczy niewielka zmiana trajektorii, na przykład przez spowodowanie na nim silnego wybuchu, by minął on Ziemię w bezpiecznej odległości. Dzięki meteorytom wiemy, jak są zbudowane takie obiekty, co pomoże w doborze odpowiednich metod przeciwdziałania.
Astronomowie zauważyli także, że zanim Słońce dożyje swej starości i rozdymając się zacznie zagrażać naszej Ziemi, może nas czekać inna niespodzianka. Cała nasza Galaktyka, ten ogromny dysk, który oglądamy od wewnątrz jako pas Drogi Mlecznej na niebie, zmierza w kierunku innej galaktyki, nazywanej czasem Mgławicą Andromedy. Obecnie dzielą nas od niej dwa miliony lat świetlnych, ale wygląda na to, że za kilka miliardów lat obie galaktyki się zderzą i powstanie wielka galaktyka eliptyczna. Nie musi to oznaczać zagłady naszego Układu Słonecznego, ale nie jesteśmy obecnie w stanie przewidzieć, co będzie się wtedy działo ze Słońcem i planetami. Nie mogę więc oprzeć się wrażeniu, że rozmyślając, co się stanie z ludzkością po zgaśnięciu Słońca przypominamy owego indyka z przysłowia, co to myślał o niedzieli, a w sobotę łeb ucięli.
Z. K. Zmienić trajektorię tzw. małej planety, żeby zmienić jej lot po to ,żeby z kolei nie uderzyła w Ziemię w 2036 roku, też nie jest pewne, gdyż można ją jeszcze bardziej nakierować na Ziemie- po prostu nie świadomie(?)
A. S. P.
– Obawiam się, że nie docenia Pan wiedzy i pomysłowości specjalistów, którzy właśnie z podobnymi sytuacjami mają do czynienia na co dzień planując loty sond kosmicznych. Aby oszczędzić paliwo i nie narażać cennych przyrządów na zbyt duże przeciążenia dobiera się trasę lotu w taki sposób, by sonda mogła być przyspieszana poprzez pole grawitacyjne Ziemi, Księżyca lub jednej z innych planet. Wymaga to precyzyjnego zbliżenia sondy do planety i włączenia silników korygujących w odpowiednim momencie, na określony czas i w dokładnie wybranym kierunku. Udane loty sond do Jowisza, Saturna i dalszych planet świadczą, że manewrowanie sondami kosmicznymi jest opanowane do perfekcji. Jeszcze większym majstersztykiem było posadzenie sondy na Erosie. Oczywiście zawsze jest możliwe popełnienie błędu, ale myślę, że jeśli tylko zagrażający Ziemi obiekt zostanie wykryty dostatecznie wcześnie, to specjaliści sobie z nim poradzą.
Z. K. – Zatem myślę, i Pan też się chyba z tym zgodzi, że warto szukać meteorytów, wszak wiedza leży pod nogami i juz zając się tzw. małą planetą, bo w kosmosie to jest doprawdy chwila do naszego roku 2036-go. Ale na razie jesteśmy na tej „drabinie Jakubowej”, na jakiejś wysokości, i nawet „Pismo Święte” mówi o upadku Jakuba i śnie Jego w zapisie proroczym – Coś w tym jednak jest! – Czy jest Panu wiadomo coś więcej o komecie z 1976 roku, o czym już wcześniej wspominałem, która wraz ze swoim ogonem z pyłu i pary, w całej okazałości, przeleciała nad Ziemią i bardzo się bano, że uderzy w nasza planetę. Były takie przypadki, co zadecydowało o erze dinozaurów, później na Syberii, i jeszcze gdzieindziej… Czy ona, ta kometa, pozostawiła po sobie jakieś ślady, pozostałości w kosmosie, w postaci zrzutu meteorytów? – Wtedy nawet modlono się powszechnie o nadzieję, nie wierząc naukowcom ich obliczeniom, że przeleci obok… jak na tamten owy czas naukowcy nie mieli aż takiej dokładnej wiedzy, żeby być bardzo pewnymi – jakiś nawias niebezpieczeństwa, mimo pewności, jak Pan sam powiedział, zawsze istnieje… Dlatego tak to wyglądało.
A. S. P .
Kometę z 1976 roku widziałem na własne oczy i wciąż pamiętam, jak wspaniale wyglądała w marcowy poranek zawiesiwszy swój ogromny warkocz nad fromborską katedrą. Była jednak daleko od Ziemi i nie stwarzała żadnego zagrożenia. Warkocz komety w ogóle nie jest groźny, o czym przekonano się w 1910 roku, gdy Ziemia przeleciała przez warkocz komety Halleya. Groźne jest tylko jądro komety, czyli mała planeta zbudowana głównie z lodu. Stanowi ona podobne zagrożenie, jak małe planety z kamienia i żelaza, i w podobny sposób podejmowane jest przeciwdziałanie.
Gdy jądro komety zbliża się do Słońca, lód zaczyna parować i od jądra odrywają się drobinki lodu, węgla, kamiennych minerałów. Te drobne pyłki pozostają na drodze komety i jeśli Ziemia przetnie tę drogę, wpadną w atmosferę dając zjawisko spadających gwiazd. Są jednak tak małe, że wyparują w całości w atmosferze i nie spadną na powierzchnię. Teoretycznie powinny być też większe bryłki, ale dotychczas nie znaleziono żadnego meteorytu, który na pewno pochodzi z komety. Wydaje się więc, że materia pozostawiona przez komety nie jest dla nas groźna.
Z. K. Jest taka sugestia, a może bardziej teza poparta, nawet w jakimś wielkim stopniu naukowo, dotycząca „Nowego Testamentu” a mianowicie jego początku co do Gwiazdy Betlejemskiej sprzed dwóch tysięcy lat wstecz. A mianowicie obliczono, że wtedy tą gwiazdą była Kometa Haleja, przelatująca na Egiptem w czasie Narodzin Bożego Dzieciątka nad stajenką stojącą w obrębie szczerego piaszczystego pola. Uznano to, zwłaszcza świat duchowy, nawet królowie, za ową gwiazdę zwana betlejemską, co miało wielkie znaczenie duchowe dla świata i przeobrażenie wewnętrzne narodów… Natomiast są badacze astrolodzy i senso – stricte teolodzy , którzy twierdzą, że nic nie dzieje się z przypadku, co potwierdza się w wszelkich zdarzeniach i obliczeniach matematycznych … Co Pan o tym sądzi? – Nie ma przypadku – w kosmosie jest już wszystko dawno uruchomione, ten wielki rachunek, a machina matematyczno – kosmiczna poszła
w ruch, wiele można obliczyć, przewidzieć, bo wszak sama matematyka ziemska poszła do przodu, przeżywając swoje rewolucje, a ostatnią z samym Einsteinem, który twierdzi jako ścisły umysł, że wyobraźnia jest ważniejsza jak wiedza. Zatem powiem Panu szczerze, choćby w takim kontekście własnym filozoficznym, że wszystko na siebie trafia jakby obliczone – a my nazywamy to przypadkiem – wiele rzeczy o tym mówi, choćby sam kosmos matematyczny? – I powiem Panu całkiem prywatnie, że na podstawie komety „Haleja” przelatującej, wtedy dwa tysiące lat wstecz, nad Egiptem, gdybym miał wybierać pomiędzy prawdą a Chrystusem – wybrałbym Chrystusa, bo się pod tą kometą urodził, a wcześniej w łonie Matki Boskiej uszedł właśnie do Egiptu w to miejsce – Proszę się nie śmiać, ale ciekawa może być to teza na cały stan i układ działania zewnętrznej siły matematyczno – metafizycznej – Mam do tego prawo jako artysta… Tak?! – Oczywiście do tej sugestii nie musi Pan się wcale ustosunkowywać, ale ciekawym poznać pogląd astronoma na tak stawianą kwestię, może jednak (?) – ma Pan tu swoją filozofię na taką matematykę?…
A. S. P.
Dokładne obliczenia pokazały, że moment przelotu komety Halleya różni się od momentu narodzin Chrystusa o 12 lat. Jeśli przyjmiemy, że Gwiazda Betlejemska nie była zjawiskiem nadprzyrodzonym, to najprawdopodobniej był nią Jowisz w koniunkcji z Saturnem. Moment tej koniunkcji dobrze się zgadza z momentem narodzin Chrystusa. Ponadto Ewangelia nie mówi o królach, lecz o „mędrcach ze wschodu”… Mędrcy zapewne znali astrologię i wiedzieli, że koniunkcja Jowisza z Saturnem zapowiada narodziny władcy. Natomiast pojawienie się komety zawsze było znakiem złowróżbnym, i tym bardziej nie wydaje się prawdopodobne, by miała ona zwiastować dobrą nowinę.
Matematyka jest ścisła tylko wtedy, gdy zajmuje się problemami czysto matematycznymi. Zastosowana do zjawisk fizycznych może dawać wyniki tylko z pewną dokładnością zależną na przykład od dokładności danych początkowych, albo od stopnia znajomości czynników wpływających na przebieg analizowanego zjawiska. I w tej dokładności lub niedokładności jest miejsce dla przypadku. Wróćmy do przykładu Erosa. Gdyby krążył wokół słońca sam, jego ruch byłby całkowicie przewidywalny. Krąży jednak między planetami i planetkami. Zbliżenie się do jakiejkolwiek planety lub planetki zmienia jego orbitę. Jesteśmy w stanie obliczyć tę zmianę, ale jeśli chcemy przewidzieć ruch Erosa na wiele lat naprzód, to trzeba wziąć pod uwagę wszystkie możliwe spotkania z innymi ciałami krążącymi wokół Słońca, a więc znać orbity tych ciał. Te orbity znamy jednak tylko z pewną dokładnością, bo każde z tych ciał też spotyka się z innymi ciałami i lekko zmienia swoją orbitę. W rezultacie nawet najpotężniejsze komputery nie dadzą rady dokładnie wyliczyć, jak blisko Ziemi przeleci Eros, i czy w nią trafi. Pozwalają jedynie ocenić prawdopodobieństwo zderzenia.
Z. K. Czyli dalej Einstein? – skoro rachunek prawdopodobieństwa? – ( tu się pan Andrzej śmieje) – Dobrze! – zatem, Panie Andrzeju pozostańmy na ziemi. Ale chciałbym pytać dalej o „dary niebios”- o to kosmiczne pochodzenie ze „spadków” meteorytów. Jak się okazuje, są równie bardzo drogie te dary, co też odpowiada ich wysokiej cenie na rynku kolekcjonerskim – Dużo pisze o tym: prasa, mówią programy TV Discovery… Znam artystę jubilera, oryginalnego i znakomitego w swym warsztacie i rodzaju twórczym, mającego również wiedzę o tych darach z „jasnego nieba”: Sławka Dereckiego, który bardzo artystycznie motywuje to co robi, bo oprawia te meteoryty w najszlachetniejszy metal – a mianowicie w złoto, i jako jedyny chyba na świecie, oprawia tak właśnie meteoryty, co podnosi ich wartość estetyczną, metafizyczną, i daje nam wiele do myślenia ku naszej szerszej świadomości, nie tylko przy zakupie ale i przy samym oglądaniu, gdzieś błądzi ta świadomość ; oto kawałeczek kosmosu a może to okruch z progu Boga?… Derecki mówi, że te „skarby”, to znaczy meteoryty, są warte takich honorów, a nawet jeszcze większych bo są tylko dla wybranych – ale nie z tego powodu, że dla bogatych, ale po prostu właśnie tak oprawione – jako części pierścionków, obrączek, czy wisiorów, albo bransolet… Co Pan o tym sądzi? – Czy meteoryt podlega tzw. gradacji karatowej? – Wydaje się, że nie trzeba aż tak daleko jechać, n p. do Mongolii, żeby znaleźć taki meteoryt, kwestia tylko jaki on jest, i z jakiej asteroidy, czy planety on pochodzi? – A można je znajdować wszędzie, nawet w Polsce, jak już Pan to opowiedział. ( I można go wykrywać zwykłym wykrywaczem metali, jaki używa się do szukania niewybuchów)
A .S. P .
Meteoryty są istotnie darem niebios, czyli otrzymujemy je za darmo, tak samo jak ziemię, wodę czy powietrze. Ludzie mają jednak naturalną skłonność do zawłaszczania tych darów i oferowania innym za pieniądze. Rynkowa wartość meteorytów jest w gruncie rzeczy tylko miarą chciwości sprzedających i pożądliwości kupujących. Dlatego trudno mi zrozumieć ludzi, których tak emocjonuje cena meteorytu. Czy to znaczy, że jak dostaną meteoryt za darmo, to będzie dla nich bezwartościowy?
Nazywam meteoryty skarbami nie dlatego, że ich wartość wyraża się czasem setkami tysięcy dolarów, ale ze względu na ukryte w nich sekrety przeszłości Układu Słonecznego. Aby wydobyć z nich te tajemnice, trzeba mieć wiedzę i odpowiednie przyrządy. Dlatego meteoryt musi trafić do naukowców. Zwykle nie potrzebują oni do badań całego meteorytu i mogą podzielić się nim ze znalazcą z pożytkiem dla obu stron: naukowcy mają materiał do badań, a znalazca wie, jaka jest wartość kolekcjonerska jego okazu, bo zależy ona od wyników badań. Najwyżej cenione są meteoryty z Marsa i z Księżyca.
Meteoryty istotnie są dla wybranych, to znaczy dla tych, którzy są w stanie cenić je same w sobie, niezależnie od wielkości ceny na etykietce, czy innej kunsztownej oprawy. Aby naprawdę cenić meteoryty, trzeba mieć wiedzę… Trzeba znać budowę i historię Układu Słonecznego, by poczuć dreszcz emocji biorąc do ręki niepozorny kamyk, który powstał prawie 4,6 miliarda lat temu i zawiera ziarenka minerałów starszych od Słońca i jego planet. Bez tej wiedzy zobaczymy tylko ciemnoszary kamyk, który nie zrobi na nas większego wrażenia. Sławek Derecki dlatego potrafi tworzyć wyjątkowe dzieła, że rozumie, czym są meteoryty. Bez wiedzy o nich też byłby pewnie dobrym artystą jubilerem, ale jego wyroby nie miałyby tej aury niezwykłości.
Każdy meteoryt ma swoją kosmiczną historię i swoją ziemską historię. Z tej pierwszej dowiadujemy się, skąd pochodzi, ile ma lat i jak wyglądała jego droga na Ziemię. Ziemska historia meteorytu jest zwykle ciekawsza, bo uczestniczą w niej ludzie. Meteoryt spadł na czyjąś ziemię, czasem na dom albo samochód, ktoś go znalazł, ktoś zbadał, ktoś sprzedał albo kupił… Historie meteorytów mówią nam, że meteoryty spadają wszędzie. Można je znaleźć wychodząc na spacer, ale potrzebna jest niezbędna wiedza i odrobina szczęścia. W Polsce mamy pecha, że nasze ziemie są zasypane najróżniejszymi ziemskimi kamieniami przywleczonymi ze Skandynawii przez lodowce i trudno rozpoznać wśród tych kamieni meteoryt, chyba że spadł niedawno i skorupa na jego powierzchni jeszcze nie zardzewiała i nie odpadła. Łatwiej znajdować meteoryty na pustyniach, gdzie jest piasek, lub jeden rodzaj kamieni, i na tym tle kamienie z nieba widać z daleka.
Z. K.: Czy może Pan coś opowiedzieć o deszczu kamieni z planetki 6 Hebe pod Pułtuskiem? – Wywołało to ogromne zamieszanie u zwykłych ludzi a później w świecie naukowym. A była to niezwykle jasna ognista kula, która pojawiła się trzydziestego stycznia 1868 roku nad środkową Europą, a samo zjawisko trwało kilka sekund co nie było żadnym UFO. Czy miało to związek z meteorytami? – Bo warto tu dodać tez coś „Z Planetki 4 Westa do Białegostoku”, o czy Pan pisze w książce „Nieziemskie skarby”. Skąd takie nazwy?- Pisze Pan o „meteorytach, które nie dają się złapać” – czy może Pan coś i o tym?
A . S . P.
Bryła kamienna lub żelazna wpada w ziemską atmosferę z ogromną prędkością, co najmniej 11 km/s, a zwykle więcej. Sama liczba wydaje się nieduża, więc może lepiej wyrazić ją w kilometrach na godzinę, co daje inna bardziej astronomiczną wielkość co najmniej 40 tysięcy kilometrów na godzinę. Przy takiej prędkości opór powietrza jest tak ogromny, że bryła rozgrzewa się, paruje i pobudza do świecenia powietrze na swej drodze, co daje efekt ognistej kuli. Tysiące mieszkańców południowo – zachodniej Polski oglądało taką ognistą kulę na niebie, w środku dnia, 6 maja 2000 roku. Meteoryty, podobne do tych spod Pułtuska, spadły niestety zaraz za granicą, koło Ostravy. Opór powietrza powoduje nie tylko świecenie, ale i pękanie bryły i w efekcie zamiast jednego dużego meteorytu spada zwykle deszcz małych kamyków. Tak było właśnie koło Pułtuska. Ognista kula, zwana bolidem, pojawiła się wieczorem, na ciemnym niebie wywołując znacznie większe wrażenie. Słychać było grzmoty i trzaski, a gdy kula zgasła, z nieba posypały się kamienie, które następnego dnia bez trudu znajdowano na przyprószonych śniegiem polach. Skąd wiemy, że te kamyki przybyły z planetki 6 Hebe? – Pewności nie mamy, ale astronomowie porównali widmo promieniowania podczerwonego odbitego od powierzchni planetki Hebe i od meteorytów takich jak te spod Pułtuska. Zauważyli dobrą zgodność, a ponadto zauważyli, że planetka Hebe krąży w takim miejscu, że odłupane od niej kawałki skał łatwo mogą trafić w pobliże Ziemi. Takie meteoryty często spadały na naszą planetę, nierzadko powodując ogromne deszcze kamieni, jak Jilin i Juancheng w Chinach, Gao-Guenie w Burkina Faso, w Afryce, czy całkiem niedawno Zag w Maroku. Jeszcze lepszą zgodność widma promieniowania uzyskano w przypadku małej planety 4 Westa i meteorytów zwanych eukrytami, howardytami i diogenitami, zaliczanych do achondrytów. Planetka Westa, chociaż mała (średnica 25 razy mniejsza od ziemskiej), tak samo jak nasza planeta składa się z żelaznego jądra i kamiennego płaszcza i skorupy. To właśnie kamienie odłupane od tej skorupy spadły koło Białegostoku, a także koło Stannern w Czechach, w Juvinas we Francji i w wielu innych miejscach.
Z. K. Zbliżamy się do końca spotkania w kosmosie, tak jakby od „zderzenia planetek do zderzenia z ziemią”, o terminie „Planetka” jest też w Pańskiej książce – może przy okazji coś o tym terminie Pan powie? – Ale w żaden sposób, w moich pytaniach, a raczej sugestywnych kwestiach, nie kierowałem się tu niczym innym jak tylko moją wiedzą tzw. laika… Natomiast co do Pańskiej duszy, nazwę ją, astronomicznej, czyli o tym nieustannym źródle rozczarowań, wyborów i pasji, próbowałem wcześniej szukać klucza do kwestii samego
terminu szczęścia… Może coś jeszcze więcej Pan doda, o tym co pominąłem, o człowieku, który żyje pod „deszczem meteorytów”, jak Pan – Musi być, mimo wszystko, w pasjonacie takim jak Pan duchowość wielka, i jakiś stosunek do tej Wielkiej tajemnicy…
A . S . P.
Planetka to po prostu mała planeta. Tak nazwano w krajach europejskich obiekty krążące wokół Słońca między orbitami Marsa i Jowisza, które zaczęto odkrywać na początku XIX wieku. Nazywano je też planetoidami czyli „podobnymi do planet”. Tylko Anglicy uparli się nazywać je asteroidami, co oznacza „podobne do gwiazd”. Jest to oczywisty nonsens, szczególnie gdy możemy oglądać planetki z bliska dzięki sondom kosmicznym. Jednak wraz z dominacją języka angielskiego ta nonsensowna nazwa rozpowszechniła się także u nas. Profesor Konrad Rudnicki, astronom i miłośnik języka polskiego, przekonywał mnie, że skoro w naszym języku występują zdrobnienia, to nie musimy mówić „mała planeta” jak na Zachodzie lecz możemy mówić „planetka”. Staram się lansować jego pomysł.
Nie mam duszy astronomicznej tylko zwyczajną, ludzką. Myślę, że z taką samą pasją mógłbym zajmować się czymś innym. Szukając meteorytów nie wyrzucam ziemskich kamieni. Też bywają piękne. Zachwycają mnie agaty, skrzemieniałe drewno, ale i granitowe otoczaki na nadmorskiej plaży. Zajmuję się popularyzacją astronomii, bo to lubię i z tego żyję, ale nie sądzę, by to czyniło ze mnie kogoś wyjątkowego.
Myślę, że szczęście, to sprawa indywidualna i nie ma jednej recepty na szczęście dla wszystkich. Dla mnie szczęśliwe chwile to widok rozgwieżdżonego nieba i świadomość, że spoglądam w kosmos, a inni na ten widok ziewają i zasypiają. Uwielbiam chodzić na wycieczki boso i wyczuwać przyrodę także stopami, a inni na ten widok pukają się palcem w czoło i gdyby ich ktoś zmusił do zdjęcia butów, to byłoby to dla nich torturą. Może więc kluczem do szczęścia jest po prostu wolność; możliwość dokonywania wyboru zgodnie z własnymi potrzebami?
Z. K. – Co może Pan jeszcze, budując na swoim doświadczeniu, i z dużego dystansu, powiedzieć o swej duszy, badacza i człowieka, który wierzy w coś szczególnego – Czy widział Pan przez swoje teleskopy w Fromborku UFO? – Jaki jest stosunek Pana do tego fenomenu? – Czy wierzy Pan w UFO? – i przepraszam za jeszcze jedno, takie bardzo osobiste, pytanie, którego przy tak dużej Pańskiej wiedzy nie należy się chyba obawiać w dzisiejszych czasach – Czy jako astronom, z dużym doświadczeniem, wierzy Pan w Boga? – A może przede wszystkim w Boga? – Prawdopodobnie, kiedy się człowiek wybiera w tę podróż, kiedy patrzy się w tę otchłań, w gwiazdy, musi się uderzyć w piersi, jak to uczynił po powrocie z kosmosu nasz kosmonauta, kiedy stanął na ziemi po powrocie z orbity, i nabrać innego stosunku do kwestii boskości – I w duchu to chyba każdy robi, kto ma jakiś związek z kosmosem?- Jak jest u Pana?
A. S. P.:
Nie wierzę w nic szczególnego. Tam gdzie mogę, staram się weryfikować uzyskiwane informacje, a gdy jest to niemożliwe z powodu braku odpowiednich przyrządów czy dostatecznej wiedzy, wierzę moim kolegom astronomom i geologom, że wykonali swą pracę rzetelnie i uzyskali wyniki godne zaufania. Jest to normalna praktyka wśród naukowców. Podkreślam raz jeszcze: nie czuję, by samo zajmowanie się kosmosem i kamieniami spadającymi z nieba nadawało życiu szczególny sens. Znam parę osób, które handlują meteorytami, jak każdym innym towarem i znam inne osoby, zajmujące się z pozoru przyziemnymi sprawami, których stosunek do wykonywanej pracy i do ludzi sprawia, że obcowanie z nimi staje się przyjemnością.
Rzeczywiście meteoryty przyczyniły się do tego, że zbliżyłem się do Boga, ale tylko dlatego, że dzięki nim poznałem ludzi, którzy wskazali mi drogę. Bóg działa tu, na Ziemi i nie musimy Go szukać w kosmosie. Powinniśmy skupić się na przestrzeganiu Jego przykazań, z których najważniejszym jest miłowanie bliźniego, a wtedy trafimy do Niego. Podróżujemy w kosmosie, czy nam się to podoba, czy nie. Tylko od nas zależy, czy zechcemy na to zwracać uwagę i cieszyć się tym, czy też będziemy to ignorować. W każdej podróży mamy wybór: albo zajmujemy się tym, co się dzieje we wnętrzu pojazdu i nie zwracamy uwagi na otoczenie, albo podziwiamy krajobraz starając się nie zauważać pojazdu, który ogranicza nam widoczność. Ja zwykle wybieram podziwianie krajobrazu. W pogodne noce otwiera nam się widok na kosmos. Astronauci wcale nie widzieli więcej lecz mniej, bo widok ograniczał im iluminator statku. Tylko ci, którzy polecieli na Księżyc, mogli zobaczyć Ziemię z daleka i Księżyc z bliska, ale gwiazdy widziane z Księżyca wyglądały dla nich tak samo, jak dla nas.
Pytanie o UFO jest właściwie pytaniem „czy wierzę ludziom?” Wierzę, ale nie bezkrytycznie. Znając historię meteorytyki nie mogę stwierdzić, że UFO nie ma, bo wtedy stanę się podobny do osiemnastowiecznych uczonych, którzy uważali, że doniesienia o kamieniach spadających z nieba, to tylko ludowe bajdy. Niezidentyfikowane Obiekty Latające niewątpliwie istnieją i naukowcy muszą po prostu zbierać informacje i starać się zidentyfikować te obiekty, a nie udawać, że ich nie ma. Zdarza się, że świadkowie zjawiska mają bujną fantazję, albo zamiast opowiedzieć po prostu, co widzieli, opowiadają już swoją interpretację. Te same problemy dotyczą spadków meteorytów, które nie mają zwyczaju informować naukowców, gdzie i kiedy spadną i najczęściej świadkami ich lądowania są osoby zupełnie do tego nieprzygotowane. Rozmawiając ze świadkami niezwykłych zjawisk staram się pamiętać, że to ja mogę się czegoś od nich dowiedzieć.
Z. K. – Panie Andrzeju! – najserdeczniej, i bardzo, dziękuję za to ciekawe spotkanie jak go nazwałem – spotkaniem w przestworzach… szkoda mi tylko, że nie udało mi się Pana namówić na więcej filozoficzno – metafizycznych i takich innych wypowiedzi z Psyche – Ale wiadomo, choć każdy z nas ma prawo na swoje własne filozofie, co zresztą każdy z nasz czyni, Pan jako naukowiec musi się trzymać wiedzy i zasad i ja to rozumiem bardzo.
A. S. P.
Nie muszę! Chcę! Jestem naukowcem z przekonania i zamiłowania, nie z obowiązku. Wszyscy patrzymy na świat i tworzymy sobie jego obraz; mamy własne teorie i wyobrażenia. Kopernik już w młodzieńczych latach wyobraził sobie, jak wygląda Układ Słoneczny, a potem przez całe życie szukał potwierdzenia, że jego wyobrażenie jest zgodne z prawdą. Myślę, że tak właśnie należy postępować: sprawdzać, czy moje wyobrażenia pasują do rzeczywistości, a jeśli nie, to szukać nowych wyobrażeń i znowu sprawdzać. Nie oznacza to, że mam rezygnować z wyobrażeń, czy wierzeń, które nie dają się obecnie sprawdzić. Nie powinienem tylko mylić tych sprawdzalnych z niesprawdzalnymi.
Z. K. – Dziękuję za bardzo cenne, naukowe, wiadomości, i za opowieść, o bliskim stosunku człowieka do jego przestrzeni, także tej merytorycznej, jak i stosunku jego bytu, i miejscu, w kosmosie oraz duchowości takiego człowieka, jak Pan. Dziękuję!
A. S. P. I ja dziękuję serdecznie.
z astronomem Andrzejem S. Pilskim
w dniu 11.10.2006 roku
rozmawiał Zbigniew Kresowaty